O miłości... na Walentynki...
Kolejny rok minął… i kolejne naręcze
kwiatów niosła przed sobą. Wielobarwne, upajające swym zapachem były tak
wysokie, że nie widziała chodnika na dobre półtora metra przed sobą. Pozbawiona
chociażby minimalnej widoczności musiała stawiać niepewne kroki na ślepo. Szła
bardzo ostrożnie obawiając się powtórki z ubiegłej zimy. Nabawiła się wtedy
kilku siniaków i zadrapań, zniszczyła prawie wszystkie bukiety, ale najgorszy
był wstyd, gdy wyłożyła się jak długa tuż przed stopami nieznajomego.
Na samo wspomnienie tamtego incydentu
oblał ją rumieniec zażenowania. Mijała właśnie kiosk, przy którym to się
wydarzyło. Zerknęła ukradkiem na szybę, za którą były wystawione czasopisma z
takimi samymi jak co roku krzykliwymi nagłówkami: „14 Luty – Święto Zakochanych”,
„Najlepszy prezent dla niego/niej na Walentynki”… i tym podobne.
Odwróciła szybko wzrok od wystawy
skupiając uwagę ponownie na swoich krokach. To przez własne roztargnienie i
zagapienie na kolorową okładkę jej ostatnie imieniny były jeszcze bardziej
żałosne niż zwykle. Moi rodzice byli albo okrutni albo niepoważni dając mi na
imię Liliana, myślała. Nie dość, że urodziny i imieniny obchodziła tego samego
dnia, to jeszcze wypadały 14 lutego. Oni sami zawsze uważali to za bardzo
zabawne i… romantyczne… Być może było to romantyczne, ale dla tego, kto miał
się z kim tym romantyzmem dzielić. Nie tak jak ona…
Zacisnąwszy zęby potrząsnęła głową, żeby
zrzucić z twarzy niesforne pasma włosów, którymi mroźny wiatr smagał ją po
zaczerwienionych policzkach. Mogła założyć czapkę, wtedy rude kosmyki miałaby
pod kontrolą, ale była wystarczająco zgrzana dźwigając przed sobą połowę
zaopatrzenia niewielkiej kwiaciarni. Bardziej na pamięć niż rozpoznając okolicę
skręciła w prawo i po kilku sekundach znalazła się pod zadaszonym wejściem do
niewielkiego baru. Nie mając innej możliwości uderzyła z impetem biodrem w
drzwi, które pod naciskiem ustąpiły otwierając się do środka.
Gdy tylko przekroczyła próg, uderzył ją
intensywny zapach drewna cedrowego i tej
słodko-alkoholowej mieszanki charakterystycznej dla dość często odwiedzanych
aczkolwiek nie najnowszych lokali.
-
Witaj, mała. – Z uśmiechem na ustach podszedł do niej siwiejący mężczyzna i
uwolnił od ciężaru kwiatów.
-
Cześć, wujku – odpowiedziała po czym cmoknęła go w policzek. – Dziękuję –
dodała próbując rozluźnić zesztywniałe mięśnie rąk.
-
Nie ma za co, kochanie. – Mrugnął do niej. – Dobrze się nimi zaopiekuję –
obiecał, oddalając się w stronę pomieszczeń dla personelu.
-
Wujku…? – chciała zapytać.
-
Ten sam, co zwykle – krzyknął nawet się nie odwracając.
-
Dzięki – zawołała za nim, po czym weszła do dość dużej, ale przytulnie
urządzonej sali.
Wzrokiem odnalazła ustawiony w zaułku
niewielki okrągły stolik. Rozpięła płaszcz, przygładziła potargane włosy i
wkroczyła do zalanego pomarańczowo-zielonym światłem pomieszczenia. Całe
szczęście, że bar nie cieszył się zbyt dużą popularnością w takie dni jak
dzisiaj. Dzięki temu bez skrępowania mogła przejść całą długość sali ku swojemu
stałemu miejscu.
Niedbale rzuciła odzienie na oparcie
drewnianego krzesła, natomiast sama usiadła na drugim, identycznym. Jedna część
wieczoru odbębniona, pomyślała gorzko i ciężko westchnęła. Zacisnęła mocno
powieki próbując przełknąć ogarniający ją smutek. Gdy je otworzyła, skupiła
wzrok na niewielkiej świeczce w kształcie serca. Zaśmiała się w duchu, dobrze,
że był to jeden z niewielu walentynkowych akcentów upiększających bar w tak „szczególnym” dniu.
Rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie było
wypełnione kilkunastoma sześcio- i ośmioosobowymi stolikami. Jedynie pod
ścianami, jak gdyby poupychane stały dwuosobowe, przedzielone ciemnymi
przenośnymi przepierzeniami mającymi stwarzać imitację intymności. Te ażurowe
trzyskrzydłowe parawany zostały ustawione specjalnie na dzisiaj, tak samo jak szkarłatne,
płonące serca na każdym stoliku. Normalnie były to białe słojowe świece,
umieszczone w przeźroczystych kloszach.
W lokalu oprócz niej były jeszcze dwie
niewielkie grupy, zajmujące miejsca po środku sali, oczywiście mieszane.
Podwójne randki, albo zwykłe przyjacielskie wypady, gdyż to miejsce nie
nadawało się na romantyczne spotkania. Nie było jeszcze dwudziestej pierwszej,
wieczór dopiero się rozkręcał. Niedługo zaczną się schodzić wracające z
kinowych seansów gromady roześmianych ludzi pragnących zaspokoić pragnienie po
zbyt słonym popcornie. Na szczęście ona już wtedy będzie się powoli zbierała do
domu.
Zerknęła w lewo i zobaczyła uśmiechającego
się do niej znad wypolerowanego kontuaru barmana. Pomachała mu ręką, na co on
wskazał na dziewczynę palcem, dając jej do zrozumienia, że ma ją na oku.
Pokręciła głową pozwalając, alby uśmiech zagościł na jej twarzy.
Nie miała prawa narzekać, otaczali ją
naprawdę mili ludzie. Obserwujący ją zza baru Witek, łysiejący mężczyzna po czterdziestce
dopilnuje, by nie smutniała na zbyt długo. Jednak za kilka godzin wróci do
domu, do żony i dwójki dorastających córek, a ona… do czterech pustych ścian i
miauczącej kulki futra, która będzie jej robiła wyrzuty za tak długie pozostawienie
bez opieki.
Był jeszcze wujek Andrzej, który właśnie
szedł do niej niosąc szerokie cynowe wiadro wypełnione kwiatami. Postawił je na
krześle obok, które przestawił tak, iż po przeciwnej stronie blatu widziała
obfite kwiatostany.
Oto i moja randka, pomyślała.
-
Czy to naprawdę konieczne? – spytała z nadzieją w głosie. Najchętniej by je
zostawiła na zapleczu.
-
Jak najbardziej – odparł pewnym głosem. – To twoje kwiaty. Są piękne i powinnaś
się nimi chwalić.
-
Ale dzisiaj….
-
Co… dzisiaj….? Dzień jak każdy – nie dał dziewczynie dokończyć zdania. – Żadne
„niby-święto” wymyślone przez kwiaciarzy nie powinno odbierać radości
celebrowania tego prawdziwego. – Uśmiechnął się ciepło.
-
Masz rację – westchnęła. Wiedziała, że nie ma co dyskutować z tym upartym
mężczyzną, który na równi z ojcem zmieniał jej pieluchy.
-
Wszystkiego najlepszego! – zawołał podchodzący do nich Witek. Niósł niewielką
tacę, na której stało ciastko tortowe z zapaloną jedną świeczką i Blue Curaçao.
-
Ciszej… - ofuknęła go, rozglądając się wokół. Z ulgą spostrzegła, że i owszem
kilka osób podniosło na nich wzrok, ale po chwili wrócili do przerwanej
rozmowy.
-
Nie marudź ponuraku i pomyśl życzenie. – Starszy mężczyzna zdjął talerzyk z deserem
i czekał, aż dziewczyna zdmuchnie świeczkę.
Liliana zamknęła oczy i pomyślała o męskich
ramionach dających ciepło, zapewniających bezpieczeństwo. Wzięła głęboki wdech
po czym zdmuchnęła niewielki drgający płomień.
-
Zadowoleni…? – zapytała, spoglądając na nich z wyrzutem i biorąc od barmana
drinka.
-
Oczywiście – odpowiedzieli niemal równocześnie.
-
Oh… wy… - mruknęła. Pokręciła głową i spokojniejszym głosem dodała. – Nie
przejmujcie się mną i wracajcie do swoich obowiązków.
-
Na razie, mała… - powiedział właściciel, całując ją w policzek.
-
Daj znać, jak będziesz czegoś potrzebowała – szepnął konspiracyjnie Witek i
oddalił się w ślad za swoim szefem.
-
Jasne…. – Uśmiechnęła się z nadzieją, że teraz będzie miała chwilę spokoju.
Uniosła kieliszek do ust i wzięła spory
łyk. Piekące ciepło przyjemnie rozgrzało jej zmarznięte wargi, a po chwili
poczuła, jak rozlewa się po jej organizmie. Tak, tylko tego potrzebowała,
żadnych życzeń, litościwych spojrzeń. Wystarczała odrobina ulubionego alkoholu,
który łagodził ból i pustkę… przynajmniej na chwilę… kilka godzin… jeden
wieczór.
Podniosła drinka w toaście skierowanym ku
stojącym naprzeciwko kwiatom.
-
Za Walentynki, moje drogie. Święto wymyślone przez tych, co chcą zarobić na
marzeniach i naiwności innych. – Niemal połowę objętości upiła jednym haustem,
po czym przymknęła powieki. Gdy otworzyła oczy, lśniły w nich łzy - wywołane pieczeniem
w przełyku… oczywiście.
Patrząc na puszące się płatki i dumnie
sterczące łodygi, poczuła złość. Najchętniej zrzuciłaby ten gąszcz na podłogę i odtańczyła na nim dziki taniec
zniszczenia. To była bezlitosna ironia losu. Chyba żadna inna kobieta nie
dostawała w tym dniu tylu kwiatów co
ona. Ale co z tego, skoro żaden z nich nie został podarowany we właściwej intencji.
Symbolizowały różne rzeczy: przyjaźń, oddanie, zaufanie… lecz także i litość.
Nikt z jej bliskich by się do tego nie przyznał, ale tak było. Litość –
ponieważ nawet jeden płatek nie mówił „Kocham Cię”.
Sama nie wiedziała dlaczego. Nie była
pięknością, jednak szkaradą również nie można było jej nazwać. Obiektywnie
mówiąc – na tyle na, ile to było możliwe – zaliczała się do tych przeciętnych.
Nie raz widziała brzydszą od siebie dziewczynę, która odnajdywała cały świat w
ramionach tego właściwego mężczyzny. Dlaczego nie ona..? W przyszłym roku
stuknie jej trzydziestka, a ona do tej pory nie skrzyżowała swojego spojrzenia
z drugim, obiecującym najsłodsze tajemnice jakie może dzielić mężczyzna z
kobietą, które nadało by jej sercu rytm podobny do szalonego tętentu końskich
kopyt. Jedyny raz, gdy czuła coś, co można było z tym porównać, był w zeszłym
roku, gdy ze wstydem masowała zdarte kolano w obecności obcego mężczyzny, który
zbierał rozsypane wokół morze kwiatów.
Pragnęła tego uczucia, marzyła o tym, tęskniła tak bardzo… Mimo iż
nigdy go nie zaznała, wiedziała, że jest do tego zdolna, że jej życie osiągnie
pełnię dopiero wtedy, gdy zaleje je słodka miłość przetykana jak złotą nitką,
palącą namiętnością… Bo tak powinno być. Wielokrotnie zasypiając w zimnym łóżku
odczuwała wszechogarniającą, druzgocącą potrzebę każdego skrawka swojego ciała,
pragnienie ciepła, bliskości, swojej dłoni w większej, silniejszej…. zaborczego
dotyku męskich ust na własnych.
Przestań! Zbeształa się w myślach.
Wiedziała, że wystarczyłaby chwila i znów zagalopowałaby się w swojej
wyobraźni. Lecz tym razem nie była sama. Może później, gdy wypije drugiego albo
trzeciego drinka… w swoim domu… pójdzie na całość… Oszuka swoje ciało
stwarzając imitację miłości.
Miłość. Czy poznała kiedyś jej smak? Tak…
chyba…. Czy była prawdziwa…? Raczej nie. Gdyby to było TO, trwałoby nadal. Czyż nie..?
Uczucie szczęściem wypełniałoby jej żyły, a ona z pewnością nie siedziałaby tu
dzisiaj sama…