Ważne

Teksty zawarte na tym blogu (poza "Za serce chwyciły") są mojego autorstwa i jako takie okryte prawami autorskimi. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie lub przetwarzanie bez zgody autora jest zabronione. Wszystkie obrazki zamieszczone na tym blogu wyszukuję w internecie. Nie jestem ich autorką, dokonuję jedynie pewnych modyfikacji w domowym zaciszu.

Postanowiłam zdjąć ze Zwierzeń "kłódkę" dla nieletnich, a posty z treściami przeznaczonymi dla osób pełnoletnich opatrzyłam oznaczeniem "+18". Tak więc ostrzegam, jeśli przy tytule posta zobaczysz "osiemnastkę", wchodzisz na własne ryzyko...

sobota, 23 marca 2013

Zsłona Czasu - Rozdział 1



Columbus, Ohio, USA, 2010r.



   Był październikowy ponury wieczór. Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a większość stolików na sali była pusta. Niedobrze, pomyślał stojący za barem blondyn. Czyżby ta wilgotna jesienna aura miała przegonić większość klientów? Z rezygnacją pokręcił głową i zabrał się do polerowania wysokich kieliszków. W sumie to niepotrzebnie, bo i tak lśniły, oślepiając swoim kryształowym blaskiem, ale musiał się czymś zająć. Zapowiadała się długa noc bez napiwków.
- Głowa do góry, przystojniaku – powiedziała filigranowa szatynka, która pojawiła się po drugiej stronie kontuaru.
- A co ty taka wesoła, Babs? – zapytał, taksując kobietę od góry do dołu. Patrząc na nią, trudno było uwierzyć, że urodziła trójkę dzieci. Ta bez mała czterdziestoletnia kelnerka atrakcyjnością przewyższała większość kobiet, jakie znał. Figura coca coli przyciągała męskie spojrzenia, a sposób poruszania sprawiał, że tętno niebezpiecznie się podnosiło. Z resztą nie tylko tętno… Wiedział o tym doskonale, bo sam był jednym z nich. Od dwóch lat, czyli odkąd zatrudnił się w „Piżmie”, wodził za nią szczenięcym wzrokiem, nie tracąc nadziei, że kiedyś przestanie dostrzegać w nim jedynie rówieśnika swojego syna.
- Oj, Marky, Marky. – Pochyliła się i potargała mu nieco przydługą grzywkę. – Jeszcze się zwalą tłumy, zobaczysz.
- Chciałbym, nienawidzę takich „martwych” wieczorów – westchnął. – Nie dość, że napiwki są co kot napłakał, to jeszcze czas dłuży się niemiłosiernie. – Powiesił kieliszek na specjalnym uchwycie. – Poza tym Mary będzie występowała przed pustą salą.
- Przypomnę ci te słowa gdzieś za trzy godziny, kiedy nie będziesz nawet miał czasu, żeby się wysikać. – Puściła mu oczko. – Ja tam nie mam nic przeciwko chwilowej labie. Najmłodsza już nie jestem i muszę się oszczędzać. – Spojrzała w dół na swoje stopy obute w czarne szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie.
- Jasne – zaśmiał się. – To ciekawe, dlaczego masz najlepsze napiwki ze wszystkich dziewczyn? – Oparł się dłońmi o blat i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- To, mój drogi – szepnęła konspiracyjnie, - nie ma nic wspólnego z moimi rdzewiejącymi stawami. – Roześmiała się i, widząc nowych klientów wchodzących do lokalu, wstała i oddaliła w ich kierunku.
- Akurat – powiedział do siebie, patrząc na to, jak płynnie kołysze biodrami.
- Mark! – Dobiegł go głos z zaplecza.
Odłożył białą serwetkę i minął jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
- Tak, Ben? – Zastał właściciela zmagającego się ze skrzynkami pełnymi butelek z alkoholem.
     Benjamin Verti przejął „Piżmo” nieco ponad rok temu po swoim dziadku, który w latach siedemdziesiątych przybył z Włoch do Stanów w towarzystwie świeżo poślubionej małżonki. To właśnie ona nadała nazwę, widniejącą na szyldzie zapraszającym do lokalu.
- Pomóż mi z tym cholerstwem – powiedział prostując plecy.
- Ile jeszcze tego zostało? – spytał barman, kierując się do wyjścia dla personelu.
- Czternaście skrzynek i dziesięć kartonów – powiedział Ben, podchodząc do furgonetki.
- No to dawaj, stary. – Mark sapnął podnosząc karton Jack’a Daniels’a. – Uwińmy się z tym szybko, dopóki nie ma ruchu.
- Słaba frekwencja? – W głosie właściciela wyraźnie było słychać troskę.
- Mikroskopijna – poprawił go blondyn. – Ale może się jeszcze rozkręci, Babs jest dobrej myśli.
- Hehe…  - roześmiał się brunet. – Ona zawsze jest dobrej myśli.
- Dziwisz jej się? – Mark dźwignął kolejny karton. – Bo ja nie.
- Ja też nie. – Ben szedł za nim ze skrzynką piwa. – Po tym wszystkim, co przeszła… Chyba tylko dzięki pozytywnemu nastawieniu to wszystko przetrwała.
     Po tych słowach obaj spoważnieli i zamilkli na jakiś czas. Starali się nie rozmawiać o prywatnych sprawach innych, zwłaszcza Babette. Jednak czasami się zapominali. Doskonale wiedzieli, ile silnej woli i samozaparcia musiała wykazać, żeby wraz z trójką dzieci uwolnić się od męża alkoholika.
- Mery już przyszła? – zapytał właściciel, próbując zmienić temat.
- Tak, szykuje się w „garderobie”. – Mężczyzna podkreślił ostatnie słowo i zaśmiał się szelmowsko.
- Hmm… - Ben odchrząknął, starając się zachować powagę. Niestety „Piżmo” nie posiadało wystarczająco dużego zaplecza, aby wygospodarować osobne pomieszczenie dla ich solistki i ta musiała się zadowolić kącikiem w magazynie na artykuły chemiczne i bieliznę stołową.
- Chłopaki, ruszajcie się. – Babette zajrzała na zaplecze. – Wieczór się rozkręca.
- Dzięki, Babs, już kończymy. – Właściciel sapnął i zwrócił się do Marka. – Wracaj za bar, z resztą poradzę sobie sam.
- Jesteś pewien?
- Taa… zmykaj.
- O.K. Ty tu jesteś szefem – powiedział Mark i już go nie było.

środa, 6 lutego 2013

*****


*****

 
 
Nie wiem, czemu
skąd i kiedy
po co, za czym
nieustannie
sens odnaleźć
i zagubić
smaki mieszać
we śnie
jawnie

z tobą, innym
albo inną
tutaj
tam
kogo obchodzi
uśmiech, łza
nadzieja,
złuda
los rozdaje
łączy
grodzi

fałsz i prawdę
poznać,
spaczyć
grzech odkupić
czy wybaczyć…
 




wtorek, 15 stycznia 2013

Zwiastun Zasłony



Postanowiłam się odrobinę pobawić i wiedziona impulsem skleciłam taki króciutki zwiastun. Mi się podoba ( no, baa.. inaczej bym nie wstawiła ;) ), mam nadzieję, że innym również :)

Zasłona Czasu - Prolog



Paryż, 14 lipca 1789





Mężczyzna przechadzał się po pokoju w tę i z powrotem, od ściany do ściany. Jego zniecierpliwienie było widoczne w każdym geście, kroku. Wiedział, że jeśli za chwilę nie wyjdzie, to spóźni się na umówione spotkanie, tylko że nie mógł wyjść, a raczej – nie chciał. Nikt o zdrowych zmysłach nie opuściłby teraz bezpiecznego schronienia, jakie zapewniały mury własnego domu. Chyba że był jednym z tysięcy ludzi opanowanych przez rewolucyjną gorączkę.

     Podszedł do ogromnego dwuskrzydłowego okna. Z piętra kamienicy miał doskonały widok na wszystko, co się rozgrywało na ulicach miasta. Morze ludzi wypływało z każdego zaułka, przecznicy, tak gęste, że nie można było dojrzeć nawet skrawka bruku, którym była pokryta ziemia.

     Szli z okrzykiem na ustach, ich głosy niosły się echem daleko i zlewały w jeden niezrozumiały dla uszu bełkot. Uważał ich za szaleńców, samobójców, ale wiedział, że lepiej oni niż… Cóż, ktoś musiał to zrobić. On sam był zbyt wygodny i leniwy, żeby się bezpośrednio angażować. Doskonale wiedział, co się działo we Francji i dlaczego. Niejednokrotnie widywał ulotki z hasłami zachęcającymi do buntu przeciwko systemowi. W całym kraju chyba nie było jednostki, która nie trzymałaby w ręce jednej z wielu broszur. „Czym jest stan trzeci? Wszystkim. Czym był dotąd? Niczym. Czego żąda? Być czymś.” Te słowa prawie krzyczały z kart rozrzucanych po całym mieście. Ludziom wiodło się źle, bardzo źle. Ubóstwo biedoty osiągnęło swoiste apogeum, doprowadzając dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa do ostateczności.

     Lecz on nie miał powodu do zmartwień, tak jak ci nieszczęśnicy na dole. Nie było to jego zasługą i mimo iż zdawał sobie z tego sprawę, nie miał poczucia winy, nie czuł zakłopotania. Odkąd pamiętał, wszystko dostawał podane „na srebrnej tacy”. Jego ojciec zapewnił rodzinie byt znacznie wyższy od przeciętnego i to nie zważając na sytuację jaka ogarnęła kraj.

     Geoffrin Sedaine nie poświęcał rodzinie zbyt wiele czasu, zaniedbując tym samym wychowanie jedynego syna. Jednakże we własnym mniemaniu spełniał swój obowiązek, zabezpieczając bliskim dostatnie życie. Od najmłodszych lat miał smykałkę do handlu i postanowił, że w tym kierunku potoczy się jego życie. Często wyjeżdżał na całe tygodnie poszukując oryginalnych towarów i najkorzystniejszych ofert.

     W ten sposób Jacques, odkąd pamiętał, był skazany na ślepą miłość matki, która całe uczucie jakie miała w sercu przelewała na syna i rozpieszczała go niemiłosiernie. Nic więc dziwnego, że wyrósł na młodego człowieka, który uważał, że wszystko mu się od życia należy. Nigdy nie karany przez rodzicielkę, która swą pobłażliwością chciała zastąpić nieobecność ojca, pozwalał sobie na wiele. Tak było do momentu, kiedy pięć lat temu Madame Sedaine zmarła na atak serca. Mimo iż rozpieszczony, Jacques nie był złym człowiekiem. Wyniósł z domu dobre wychowanie, grzeczny, kulturalny, jako dziecko nigdy nie znęcał się nad zwierzętami, nie szydził ze słabszych czy biedniejszych, nie dokuczał służbie. Jednakże odkąd zrozumiał na czym polegają relacje damsko-męskie, nie żałował sobie przyjemności, jaką dawało obcowanie z przedstawicielkami płci pięknej.