Ważne

Teksty zawarte na tym blogu (poza "Za serce chwyciły") są mojego autorstwa i jako takie okryte prawami autorskimi. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie lub przetwarzanie bez zgody autora jest zabronione. Wszystkie obrazki zamieszczone na tym blogu wyszukuję w internecie. Nie jestem ich autorką, dokonuję jedynie pewnych modyfikacji w domowym zaciszu.

Postanowiłam zdjąć ze Zwierzeń "kłódkę" dla nieletnich, a posty z treściami przeznaczonymi dla osób pełnoletnich opatrzyłam oznaczeniem "+18". Tak więc ostrzegam, jeśli przy tytule posta zobaczysz "osiemnastkę", wchodzisz na własne ryzyko...

wtorek, 29 lipca 2014

Zasłona Czasu - Rozdział 6

Po nieco dłuższej  przerwie zapraszam na kolejny rozdział Zasłony Czasu :)





Pomieszczenie było niewielkie, przesiąknięte wilgocią i zapachem siana. Maleńkie okno, umieszczone tuż pod niskim sufitem, wpuszczało do środka odrobinę księżycowego blasku. Łuna ta była wystarczająca, aby kobieta mogła zobaczyć srebrne refleksy na włosach śpiącego chłopca. Izba, w której nocowali, znajdowała się w przybudówce obok obory. Wcześniej, za dnia Isabel widziała, że chropowate ściany były niedawno bielone, a podłoga wyłożona świeżą słomą.

     Z miłością i lękiem patrzyła na Cayo. Leżał na starej pryczy, przykryty dwoma zniszczonymi kocami, z których jeden był przeznaczony dla niej. Dostali je od tej miłej kobiety, która pozwoliła im się tu zatrzymać.

     Siedziała na swoim posłaniu, tak samo wyeksploatowanym jak chłopca, ale przywykła do gorszych warunków. W ostatnim czasie niejednokrotnie byli zmuszeni spać na gołej ziemi, a przed chłodem chroniło ich jedynie liche odzienie i własne ciała. W takie noce kobieta tuliła do siebie Cayo i starała się jak najdokładniej okryć spódnicą swojej sukni.

     Isabel była jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Po części cieszyła się, że udało im się dotrzeć aż tutaj śladem mężczyzny i jej serce wypełniała nadzieja. Musiał im pomóc, w końcu był jej to winien… po tym, co było… Znali swoje tajemnice. Oboje doskonale wiedzieli, co by było, gdyby wyszły na jaw, kulka w łeb, albo stos… Chociaż w jego przypadku, to pierwsze najpewniej okazałoby się niewystarczające.

     Noc była cicha i spokojna, słyszała jedynie płytki, urywany oddech Cayo. Nie docierały do niej żadne odgłosy z obory czy chlewni, co znaczyło, że zwierzęta były wystarczająco daleko. Całe szczęście.

     Kobieta podeszła do chłopca i dotknęła jego czoła. Było rozpalone i wilgotne. Znów dręczy go gorączka, pomyślała. Ujęła rąbek zniszczonej spódnicy i zaczęła wycierać pot skraplający się na jego skroni. Bała się… o niego. Jacques był ich ostatnią deską ratunku, jeśli nie udzieli im pomocy lub ta okaże się nieskuteczna, to nie będzie już nadziei… Po brudnych lecz niezwykle gładkich policzkach kobiety popłynęły łzy.

     Za kilka dni nastanie pełnia. Wiedziała o tym bez patrzenia na księżyc. Krew, wypełniająca jej arterie, krążyła w rytmie faz tego bezwarunkowego władcy nocy. Była boleśnie świadoma tego, że kolejna przemiana jeszcze bardziej osłabi Cayo, a potrzebowała czasu, żeby jakoś podejść Jacquesa, wytłumaczyć mu wszystko, przekonać jakoś…

     Westchnęła głęboko i otarła mokre policzki. Weź się w garść, powiedziała do siebie, nie możesz się tak rozklejać, tylko obmyślić plan, jak przekonać Sedaine’a. Wszystko jest na dobrej drodze. Udało jej się wkręcić do pracy w tym pięknym dworze. Zawsze przy organizowaniu balów zatrudniano dodatkowe osoby do pomocy. Ponieważ Isabel było wszystko jedno, co będzie musiała robić, gospodyni ją przyjęła w zamian za nocleg i wikt. Bal będzie już niedługo, a on na pewno się na nim pojawi. Znała go na tyle, iż miała pewność, że nie byłby sobą, gdyby dobrowolnie zrezygnował z takiej imprezy towarzyskiej. Nawet, jeśli w tym czasie nie uda się z nim skontaktować, to już jej głowa w tym, żeby tu zostać dłużej.

     Spojrzała na jaśniejące oblicze księżyca widoczne w okratowaniu okna. Czuła jego zew, rosnącą potrzebę poddania się jego mocy. Powoli rozlewała się w niej dzika euforia, która wkrótce osiągnie swoje apogeum i odsunie wszystkie troski na bok.

                                                                                                              


*** 



      Przez ostatnie dwa dni Mary czuła się jak we śnie. Świat, który ją otaczał był tak niesamowicie realny, a jednocześnie w pewnym stopniu groteskowo fantastyczny. Ale zaraz… przecież to był sen. Coraz częściej  łapała się na tym, że fakt ten umykał jej świadomości. Miała wrażenie, że odgrywana rola zaczyna ją przenikać, nie tylko fizycznie poprzez tą całą koafiurę, ale również wewnętrznie. Duch tych bajkowych czasów przemawiał do niej, a sama epoka zaczynała jej się coraz bardziej podobać. Odkrycie tego nie umniejszało wewnętrznego buntu przeciwko wszechobecnym normom obowiązującym w społeczeństwie, zwłaszcza dyskryminacji kobiet i, mimo iż na dnie serca wiedziała, że nie należy do tego świata, zupełnie bezwiednie zaczęła go postrzegać jako własny.

     To dziwne, ale w zaistniałej sytuacji odnalazła się tak szybko, zbyt szybko… zupełnie jakby rzeczywiście była Mary-Ann.

     Każdego ranka, zaraz po przebudzeniu, leżała w ogromnym łożu i wpatrywała w rozciągniętą nad nią połać materiału, zastanawiając się, czy oszalała. Taka ewentualność ją przerażała. Może nie była nieprzytomna,  wegetując na jakimś szpitalnym oddziale, może zamknięto ją w białym pokoju bez klamek, pogrążoną w obłędzie na skutek urazu mózgu? Przecież doskonale pamiętała tamten wieczór… ból i to jak powoli odpływała jej  świadomość.

     Jednak pomimo, powracających niepokojów, kontynuowała swoją „grę” i w ciągu dnia zdawała się zapominać, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Powoli nabierała nawyków właściwych młodej damie, takich jak stosowne zwracanie się do rodziców, służby… Właśnie, to było dla niej takie surrealistyczne, posiadanie służby, pokojówki, kucharki, ogrodnika, stajennego i lokaja, który swoją sztywną nobliwością wywołał u niej kilkakrotne napady śmiechu. Na szczęście to niekontrolowane zachowanie, jak i niepowstrzymaną potrzebę w wyrażaniu swoich poglądów, mogła złożyć na barki wypadku i utraty pamięci. Powinna dziękować opatrzności za doktora Ferringa.

     Tego dnia miała przyjechać sławetna ciotka Alberta. Na pytanie, dlaczego sławetna, Elisabeth jej odpowiedziała:

- Alberta Morland mogłaby na podstawie swojego życia napisać książkę, która z całą pewnością nie nadawałaby się na półkę w bibliotece żadnej szanującej się rodziny. – Mrugnęła do siostry i dodała. – Natomiast co poniektóra młoda dama trzymałaby ją w ukryciu pod poduszką.

- Jak to? – Mary była szczerze zaciekawiona.

- Powiedzmy, że ma bogatą przeszłość. – Tu dziewczyna ściszyła głos. – Dwukrotnie owdowiała. Pierwsze małżeństwo zawarła z rozsądku w wieku 25 lat. Bryce Westbrook był od niej o piętnaście lat starszy i zmarł na atak serca cztery lata po ślubie. Wtedy ciotka zamieszkała na pewien czas w Londynie, gdzie podobno miała romans z jakimś artystą francuskiego pochodzenia.

- Żartujesz? – Mary ze zdziwienia zaparło dech. Taka historia w rodzinie, a wszyscy wypominali jej samotne wycieczki mówiąc, że to nie wypada, żeby młoda dama, panienka, wychodziła gdziekolwiek bez przyzwoitki. Co za hipokryzja! Wołała w duchu oburzona.

- Nie. – Siostra pokręciła głową, podekscytowana własną opowieścią. – Ale to jeszcze nic.

- Nic?!

- On podobno zginął w pojedynku, broniąc jej honoru.

- O, Matko… - Co za tragiczne zakończenie, pomyślała Mary i zaczęła się zastanawiać, czy jej ciotka szczerze kochała tego mężczyznę, czy bardzo cierpiała po jego śmierci… A może ten związek miał tylko podłoże fizyczne? W końcu była młodą kobietą, która miała swoje potrzeby… Czy w tym  świecie istnieje coś takiego jak świadome, czysto zwierzęce zaspokojenie…? Jej myśli wirowały jak w jakimś szalonym młynku. Z jednej strony kobieca ciekawość, która dążyła do poznania tej romantycznej historii, a z drugiej pytanie, co tak naprawdę jest właściwe dla tej epoki. To musiało być prawdziwe uczucie, doszła do wniosku, gdy górę wzięła jej natura romantyczki, przynajmniej z jego strony, w końcu z powodu kobiety się pojedynkował…

- Co było później? – Mary spytała, nerwowo przełykając ślinę.

- Wróciła na południe i po kilku latach ponownie wyszła za mąż.

- Też z rozsądku?

- Chyba nie, ale z tego, co wiem, to nie chodziło tu również o jakieś głębsze uczucie. – Elisabeth zawiesiła na chwilę głos. – Majątek odziedziczony po zmarłym mężu zapewnił ciotce niezależność finansową, nie miała dzieci i samotność zaczęła jej ciążyć. Jest matką chrzestną papy – zboczyła na moment z tematu. – Babcia Eleonora była jej jedyną siostrą, dlatego właśnie mieszka w Rodenshurst.

- Rozumiem – powiedziała Mary w zadumie. – Ale co z tym drugim ślubem?

- Anthony Morland był bezdzietnym wdowcem i myślę, że zdecydował się na ten związek z tych samych powodów, co ciocia Alberta. Niestety zmarł we śnie w wieku  sześćdziesięciu siedmiu lat.

- To takie smutne – westchnęła Mary.

- Tak. W tym czasie mama była w ciąży, za kilka miesięcy miałaś przyjść na świat. – Elisabeth uśmiechnęła się blado. – Babcia odeszła krótko przed tym i postanowiono, że ciocia zamieszka z naszą rodziną.

     Biedna kobieta, Mary w myślach użalała się nad osobą, której nigdy nie spotkała. Musiała być bardzo samotna, straciła trzech mężczyzn bliskich jej sercu. Przecież to, że nie wzięła ślubu z miłości nie znaczy, że nie darzyła szczyptą uczucia żadnego ze swoich mężów. Czy życie sprawiło, że jest zgorzkniałą staruszką, która trzyma się blisko swojego jedynego krewniaka, żeby mieć choćby namiastkę rodziny?

- Jak ona jest? – zapytała.

     Elisabeth zamyśliła się na chwilę, zanim odpowiedziała.

- Trudno to ubrać w słowa, trzeba ją zobaczyć, poznać. To kobieta, która nie daje się tak łatwo opisać w określonych kategoriach.

     Mary się zmartwiła. Co, jeśli ta sędziwa dama będzie stanowiła przeszkodę w ułożeniu tu sobie życia? Boże… Co jej chodzi po głowie…? Uparty głos rozsądku usiłował się dobić do jej świadomości. Ułożyć sobie tutaj życie… Dobre… Parsknęła w duchu. Skądinąd, pojawienie się tej kobiety może być nie lada trudnością. Rodzice byli wyrozumiali dla jej niewiedzy, wybryków, jak to nazywali, ale dla Alberty Morland Mary-Ann była zaledwie cioteczną wnuczką, o ile takie pokrewieństwo cokolwiek znaczy w tej rzeczywistości.

- Nie martw się. – Z zadumy wytrącił ją głos Elisabeth. – Lubiłyście się z ciotką Albertą.

      Mary spojrzała na nią podejrzliwie, a blondynka uśmiechnęła się tajemniczo.

- Pozwól, że określę to tak: jest wiele prawdy w powiedzeniu, że chrześniaki wradzają się w swoich chrzestnych.

- Przestań być taka tajemnicza i powiedz, co to znaczy. – Sapnęła zrezygnowana. Naprawdę nie nadążała za tokiem myślenia tej dziewczyny.

- Papa jest do niej podobny i nie mam tu na myśli wyglądu.

- No… i teraz mówisz do rzeczy.

     Dopiero po chwili Mary zreflektowała się, że powiedziała coś nie tak. Wysoko uniesione brwi siostry dały jej jasno do zrozumienia, że tego typu zwroty nie są tu na porządku dziennym.

- Miałam na myśli „z sensem” – dodała i doszła do wniosku, że powinna sobie darować, bo się tylko pogrąża. Westchnęła, a w jej głowie zaczęła się klarować jedna myśl, jak blisko Mary-Ann była ze swoją ciotką i czy po przyjeździe seniorki uda jej się utrzymywać to oszustwo…



***      



- Co w niego wstąpiło? – Jacques delikatnie, niemalże z lubością przesuwał  dłonią po grzbiecie konia. Jakże był zdziwiony odnajdując zwierzę w pobliżu stajni. W jaki sposób odnalazł drogę powrotną do Fallen Hills, zastanawiał się. Chociaż… nie było to jakoś strasznie daleko.

- Nie bez powodu nadałeś mu imię takie, a nie inne – zaśmiał się Sam.

- Już dawno temu pokazałem Demonowi, kto tu jest panem – odpowiedział brunet, nie spoglądając nawet na przyjaciela. Wplótł palce w grzywę zwierzęcia, które z pokorą poddało się tej pieszczocie.

- Wygląda, jakby cię przepraszał.

- Wie, że podpadł. – Jacques się zaśmiał. – Nigdy wcześniej mnie nie zrzucił, dlatego tak trudno mi zrozumieć ten wypadek.

- Fakt. – Sam zamyślił się. – Niejedno przeżył razem z tobą na grzbiecie, włączając w to ucieczkę pod ostrzałem moździerzy.

Po krótkiej pauzie dodał:

- Trudno się z tobą nudzić.

- No tak… - Jacques w końcu zerkną na druha, unosząc przy tym jedną brew. – Ty z pewnością jesteś oazą spokoju i monotonii.

- Ależ jak najbardziej. – Blondyn parsknął śmiechem. – Tu możemy sobie podać ręce.

     Obaj, śmiejąc się, wyszli z boksu i opuścili stajnię. Kierując się w stronę ogrodu, Jacques stwierdził, że zarówno zaplecze jak i front posiadłości były utrzymane  w nienagannym stanie. Trawniki i klomby zostały idealnie przystrzyżone, a fasada budynku, mimo iż z pewnością miała swoje lata, zdawała się być nietknięta przez macki czasu. W końcu kto, pomijając monarchów, buduje dzisiaj dwory, bo Fallen Hills z czystym sumieniem można było tak nazwać, a samego projektu i wykonania nie powstydziłaby się sama królowa Wiktoria.

- Muszę przyznać, że twój rządca dobrze się wywiązuje ze swoich obowiązków – zwrócił się do przyjaciela.

- Tak. – Sam skinął głową. – I jest za to sowicie wynagradzany.

- Niejeden na jego miejscu wykorzystałby nieobecność właściciela i wywiózłby wszystko, co tylko by się dało.

- Prawda, ale… - Mężczyzna uniósł palec wskazujący prawej ręki dla podkreślenia istoty słów. – Już jego pradziadek pracował dla mnie, trzymając pieczę nad tą ziemią.

- To był ten biedak uratowany z rąk bandytów, o którym mi opowiadałeś?

- Tak, William Burton był dobrym człowiekiem, któremu los przysporzył wiele nieszczęść.

- Do momentu, gdy spotkał eleganckiego dżentelmena na rączym koniu – dodał Jacques, puszczając perskie oko.

- Zaiste, przyjacielu, zaiste…

     Sam wspomnieniami wrócił do dnia, kiedy przemierzając leśny trakt w północnej Francji, natrafił na młodego ekonoma w tarapatach. Nie przypuszczał wtedy, że będzie to jeden z dwóch ludzi znających jego tajemnicę. Mężczyzna ten był mu tak lojalny, że nawet wiele lat później, tu, w Fallen Hills, na łożu śmierci nie zdradził tego sekretu nikomu.

     Peter Burton, obecny rządca, był człowiekiem odpowiedzialnym i uczciwym. Tak jak jego ojciec i dziad wyrósł na tej ziemi i traktował ją jak swój dom. Z posiadłością był związany nawet bardziej niż jej właściciel, tajemniczy Samuel Vaghun, którego po raz drugi na oczy widział kilka dni temu. Szedł teraz ku dwom, eleganckim dżentelmenom w celu złożenia pracodawcy sprawozdania o dziwnym zachowaniu leśnych zwierząt, jakie miało miejsce w ostatnich dniach.

     Po krótkim powitaniu mężczyzna streścił całą sytuację.

- Cóż dziwnego w tym, że dzikie zwierzęta zbliżają się do gospodarstw? – spytał Sam po wysłuchaniu rządcy. – To przecież normalne, że niektóre podkradają jajka czy kurczaki.

- Tak, panie Vaghun, ale rzecz w tym, że nie tyle wykradają pożywienie, co zakładają gniazda.

- Gniazda? Czy mówi pan o ptakach, panie Burton? – zakpił Jacques.

- Gniazda, legowiska. – Mężczyzna przeczesał nerwowo włosy. – Dzisiaj rano córka kucharki, Margaret, szła do obory wydoić krowy i znalazła ukrytą w sianie lisicę z trzema małymi. Sam tam poszedłem i jestem pewien, że musiała się oszczenić najdalej dwa dni temu.

- Czy to odosobniony przypadek? – zapytał Sam.

- Nie. Na terenach pobliskich gospodarstw można natrafić także na borsuki, kuny i sarny.

- A wilki? – Jacques cynicznie się zaśmiał. To wszystko wydawało mu się mocno przesadzone. – Może boją się grasującej w okolicach sfory wilków.

- W tych lasach od dwustu lat nie widziano wilka – odpowiedział przyjacielowi Sam, a niepokój malujący się na jego twarzy sprawił, że Sedaine również spoważniał.

- Może to rzeczywiście nic takiego i niepotrzebnie pana niepokoję – zwrócił się po chwili Burton do swojego pracodawcy.

- Może… - odpowiedział ten w zamyśleniu. – Ale nie będziemy się zamartwiać na zapas. Proszę zadbać o to, żeby zwierzęta zostały przegonione, a lisica… cóż, jeśli na to pozwoli, przenieście ją w inne miejsce wraz z młodymi. Jeśli się nie uda, to ulokujcie bydło w innej części obory.

- W tej chwili idę wydać odpowiednie dyspozycje. – Mężczyzna skłonił głowę i oddalił się w kierunku zabudowań gospodarczych.

- O czym myślisz? – spytał Jacques. Obaj wchodzili właśnie na marmurowy taras, usytuowany po stronie elewacji ogrodowej.

- O niczym takim – odparł Sam i oparł się plecami o kamienną, półokrągło zakończoną balustradę. Przyglądał się budynkowi, rzeźbionym gzymsom, ogromnym ośmiodzielnym oknom. – Już zapomniałem, jak lubię tu przebywać.

- Kiedy ostatni raz byłeś w Falle Hils?

- Dwa lata temu, kiedy bawiłeś na południu Hiszpanii. Przyjechałem, żeby przejąć spadek po dalekim krewnym.

- Mam na myśli pobyt dłuższy niż tygodniowy. – Jacques stuknął przyjaciela łokciem. – Żałuj, że nie byłeś wtedy ze mną w… Ech, ten ognisty południowy temperament.

- Doskonale wiem, jak smakują andaluzyjskie kobiety, ale mniemam, że masz na myśli Isabel…

- Tak, była niezwykła… chociaż było ich tam więcej – brunet zaśmiał się.

- Zapewne, przynajmniej nie robiłem ci konkurencji.

- Jak byś był w stanie…

     Obaj dali się ponieść radosnym wspomnieniom, a ich śmiech niósł się echem po ogrodzie.

- Kiedy tu ostatnio mieszkałeś na stałe? – zapytał Sedaine, poważniejąc po chwili.

- Wyjechałem stąd w tysiąc siedemset sześćdziesiątym piątym roku. Fallen Hills było moim domem od tysiąc siedemset pięćdziesiątego.

- Piętnaście lat – powiedział Jacques jakby do siebie. – Ludzie zaczęli coś podejrzewać? – zapytał po chwili.

- Jeszcze nie, przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo – Sam wzruszył ramionami. Jednak wolałem dmuchać na zimne.

- Właściwe posunięcie – przyjaciel przyznał mu rację. Oparł dłonie na zimnym marmurze i spojrzał na widniejące w oddali wzgórza.

- A ty o czym tak rozmyślasz? – zapytał Sam. – Czyżby o tej leśnej nimfie, która cię tak oczarowała?

- Nie nazwałbym jej nimfą, ale tak, o niej. Zastanawiam się, czy będzie na jutrzejszym balu.

- Tego to i ja ci nie powiem, ale za to wiem, że będzie tam panna Huxford.

- Ooo… a skąd ta pewność?

- Otrzymałem list od Artura Huxforda, w którym mi dziękuje za pomoc okazaną córce i żywi nadzieję, że ona sama będzie miała okazję wyrazić swoją wdzięczność na balu u lady Arkendale.

- Ciekawe, czy szanowny tatuś zdaje sobie sprawę, że ową „wdzięczność” różnie pojmujecie? – Jacques z trudem powstrzymywał śmiech.

- Nie wiem. Zależy, jak wdzięczna panna Huxford się okaże.

- Coś mi się wydaje, że ty już się o to postarasz.

- Nie omieszkam…

4 komentarze:

  1. A ja mam takie zaległości w czytaniu i komentarzach, że aż strach pomyśleć... Odstąpiłaś od akceptacji komentarzy, cieszę się :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie tylko Ty ;) Ja już sama nie wiem, za co mam się brać...
    Ano odstąpiłam... I tak wszystkie akceptuję, to bez sensu odwlekać publikowanie ;) Poza tym pomyślałam, że może to zniechęcało ewentualnych komentujących, ale coś mi się nie widzi... ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba jeszcze bedą wilkolaki czy tylko tak mi się wydaje a dwaj panowie bedą zaskoczeni na balu panna Huxford Ciekawa jestem ciotki Alberty bo po opisie wydaje sie nadwyraz interesujaca postacia dzieki Soul czyta sie świetnie oderwac sie nie mozna nawet nie chce wiedzieć co sie u mnie dzieje przez ten czas blanka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciotka Alberta będzie miała jeszcze co nieco do powiedzenia ;)
      Bal już niedługo, a na balu... Cóż, przeczytasz sama... ;)
      Dziękuje, Blanko :)

      Usuń

Za wszelkie komentarze bardzo dziękuję. Są one paliwem dla machiny zwanej weną i mobilizują do pisania jak nic innego :) Pozdrawiam wszystkich, Soul :)