Witajcie :)
W końcu jest nowy, zupełnie świeżutki Rozdział 12. Mam nadzieję, że Wam się spodoba i po tak długiej przerwie postanowicie wrócić do Zasłony Czasu. Skoro udało mi się ruszyć dalej, mam nadzieję, że dam radę wytrwać w postanowieniu i wstawiać przynajmniej jeden odcinek w miesiącu. Nie mogę obiecać niczego, poza tym, że dam z siebie wszystko :).
A teraz już dosyć mojego gadania. Zapraszam na kolejne spotkanie z Jacquesem i Mary... a także z innymi...
Gwar rozmów, szelest satynowych sukien i dźwięki
muzyki zdawały się całkowicie wypełniać przestrzeń sali balowej. Jednak dla
Anthona Oakes’a stanowiły tylko tło, na którym wyróżniała się tańcząca pośród
innych para. Starsza z panien Huxford wyglądała tego wieczoru niezwykle
powabnie. Nie potrafił określić, co stanowiło o tej wyjątkowości. Zawsze była
urodziwa, nawet jako podlotek wyróżniała się na tle rówieśniczek, wyglądających
w porównaniu z nią po prostu bez wyrazu.
Nie dopatrzywszy się
żadnego konkretnego szczegółu, doszedł do wniosku, że ta subtelna zmiana ma
swój związek z jej zachowaniem, pewnym krokiem i sposobem, w jaki patrzy na
wszystko i wszystkich dookoła.
Ile ona teraz może
mieć lat? Zastanawiał się. Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia sześć? W wiek
staropanieński wkroczyła już dawno. Aż trudno było w to uwierzyć, obserwując ją
wirującą na parkiecie wraz z tym obcokrajowcem. Swoim blaskiem przyciągała
pożądliwe spojrzenia mężczyzn i pełne zazdrości kobiet.
- Co za bezwstydnica.
– Usłyszał za plecami piskliwy głos.
- Masz rację, kochana
– odpowiedział mu drugi, którego brzmienie było równie nieprzyjemne. – Tak
jawnie uwodzić tego Francuza… Kto to widział?
Oakes przerwał swoje
rozmyślania i nie zwracając na siebie uwagi, zaczął przysłuchiwać się rozmowie
kobiet.
- Biedna Adelajda.
Jutro jej córka będzie na ustach wszystkich, włączając w to służbę.
- Nie zaszkodzi jej –
odparła kobieta z niższym głosem. – Zadziera nosa, jakby była co najmniej
baronową.
Zachichotały obie, po
czym się oddaliły.
Anthon wyszukał wśród
tłumu Adelajdę Huxford. Stała przy mężu, który dyskutował o czymś z panem
Hoodem, ale oczy miała wpatrzone w sylwetkę starszej córki. Gdy dojrzał chłód
jej spojrzenia, niemal zrobiło mu się żal Mary-Ann, mimo iż kilka tygodni temu
wystawiła go na pośmiewisko, nazywając ignorantem w dziedzinie literatury i
sztuki. Jakby wiedza w tym zakresie, miała być mu do czegokolwiek potrzebna. Odziedziczony
po rodzicach majątek powiększył dzięki przemyślanym inwestycjom i znajomościom
w Izbie Lordów, a nie poetyckim banialukom, które tylko wprowadzają zamęt w
młode, podatne na wpływy kobiece umysły.
Nie mógł tego
zapomnieć. Na samo wspomnienie jej ostrego języka i butności czuł ogarniającą
go złość. Huxford stanowczo zbyt łagodnie podchodził do obowiązku wychowania
córek. Chociaż młodsza, Elisabeth, była wzorem dobrze ukształtowanej młodej
panny. Miała łagodny charakter, ciepły uśmiech i w przeciwieństwie do siostry
nie odzywała się nieproszona o zdanie. Ta zawsze miała coś do powiedzenia i to
w kwestiach, o których kobiety nie powinny mieć nawet pojęcia. Była zadziorna i
nieposłuszna.
Właśnie to go w niej
tak bardzo pociągało. Uroda oczywiście też, ale to jej żywotny i
nieprzewidywalny charakter sprawiał, że krew w żyłach krążyła szybciej. Oswoić
tak krnąbrną kobietę, to było nie lada wyzwanie, ale nie niewykonalne. Jako
znawca koni coś o tym wiedział. Potrzebny był nieugięty charakter i równie twarda
ręka.
Walc się zakończył i
ten Sedaine odprowadzał właśnie partnerkę do ciotki. Było już dość późno, więc
istniało ryzyko, że Huxfordowie mogą opuścić bal w każdej chwili. Anthon nie
chciał stracić okazji. Zapewne Mary-Ann będzie zaskoczona zaproszeniem do
tańca, lecz nie będzie jej wypadało odmówić. Pora powoli realizować plan, który
od jakiegoś czasu krystalizował się w jego głowie. Jednakże musiał najpierw
zamienić słówko z jej ojcem. W każdej strategii najważniejszy był dobrze
przygotowany grunt.
***
- Ach… jaki cudowny
bal! To był najwspanialszy wieczór mojego życia…
Odkąd wsiadły do
powozu, Elisabeth nie zamykała się buzia. Ciągłe trajkotanie dziewczyny
doprowadzało Mary do szału, zamknęła oczy i próbowała się wyciszyć. Lecz kiedy
udawało jej się choćby na chwilę uciec myślami, przed oczami miała przystojną
twarz bruneta, intensywne spojrzenie szarych oczu, których samo wspomnienie
wywoływało gęsią skórkę i szybsze bicie serca. Nie była pewna, czy było to lepsze
od narastającego bólu głowy spowodowanego nieustannym gadaniem siostry.
- Te wszystkie piękne
toalety, muzyka… Ach… Orkiestra grała przepięknie, nie sądzicie? – Elisabeth w
zachwycie uniosła oczy ku górze, po czym kontynuowała, nie czekając na
odpowiedź. – Mój karnecik był cały zajęty, przetańczyłam wszystkie tańce.
Wszystkie! Nie mogę w to uwierzyć. – Głęboko westchnęła, dzięki czemu w powozie
zapanowała chwila ciszy.
- To prawda, kochanie
– wtrąciła Alberta, wykorzystując okazję. – Twój debiut można uznać za
wyjątkowo udany.
Alberta naprawdę
cieszyła się z towarzyskiego sukcesu wnuczki, lecz nie potrafiła wykrzesać z
siebie należytego entuzjazmu. Myśli jej zaprzątał Jacques Sedaine. Kim jest?
Czy jest w jakikolwiek sposób powiązany z Philipem? Miała wiele pytań i nie
wiedziała, w jaki sposób uzyskać na nie odpowiedzi.
- Mary-Ann, a tobie
jak się podobało? – zagadnęła siostrę Elisabeth.
- Nie było tak źle,
jak się obawiałam – mruknęła Mary, odwracając wzrok od okna.
- Mówiłam ci, że
będzie dobrze. Widziałam cię na parkiecie i to nie raz. – Zaśmiała się
cichutko.
- Doprawdy?
Spostrzegłaś to, będąc rozrywana przez tych wszystkich sztywnych dandysów? –
odparła zgryźliwie.
Bolesne pulsowanie w
skroniach narastało i bardzo, ale to bardzo chciała zaszyć się w swoim pokoju,
w ciszy, aby nikt jej nie zawracał głowy.
- Mary-Ann –
upomniała ją ciotka. – Nie bądź niemiła.
Mary westchnęła.
- Przepraszam –
zwróciła się do siostry. – Cieszę się z twojego powodzenia, naprawdę, a wszyscy
twoi adoratorzy byli bardzo eleganccy. Tylko tak bardzo boli mnie głowa… - Znów
potarła palcami skronie.
- Nic się nie stało.
– Na twarzy Elisabeth ponownie zagościł uśmiech. Uścisnęła dłoń siostry. – W
tym całym zaaferowaniu zapomniałam, że dla ciebie musiał być to ciężki wieczór.
- Istotnie. - Alberta
przyjrzała się starszej wnuczce. – Miałaś przed sobą nie lada wyzwanie. Moim
zdaniem poradziłaś sobie bardzo dobrze. Panie z kółka literackiego stwierdziły,
że złagodniałaś. – Mówiąc to, uniosła brew. – Mam nadzieję, że to stan
przejściowy.
- Ciociu… – Elisabeth
aż się spłoniła. – Gdyby mama to słyszała…
- Na szczęście nasza
rozmowa nie dociera do powozu przed nami – skwitowała jej słowa seniorka. –
Mary-Ann musi jak najszybciej dojść do siebie, inaczej do reszty osiwieję z
nudów.
- Cieszę się, ciociu,
że mogę ci zapewnić rozrywkę – wtrąciła Mary, po czym zaśmiała się. Po raz
pierwszy, odkąd wsiadły do powozu.
- Och… - Elisabeth
otworzyła ze zdziwienia usta.
- Kto inny by cię
zrugał za taką odpowiedź. – Alberta pokręciła głową.
- Elisabeth –
zwróciła się do młodszej wnuczki. – Zamknij buzię, bo taka mina nie przystoi
dobrze wychowanej młodej damie.
Dziewczyna,
spłoszona, zamknęła usta.
- To niesprawiedliwe
– odpowiedziała po chwili, nieco obrażona. – Mary może robić, co jej się
podoba, a mi się zwraca uwagę nawet na grymas.
- Eli… - Mary
pochyliła się ku siostrze. – Bo dla mnie nie ma już nadziei. Pisana jest mi
przyszłość ekscentrycznej starej panny.
- Och, Mary-Ann, nie
mów tak. – Obruszyła się dziewczyna. – To nie prawda. Jesteś taka piękna.
Musisz przyznać, że miałaś dzisiaj powodzenie.
- To prawda –
zgodziła się ciotka, z uwagą przyglądając się młodej kobiecie. Przed oczami
ukazała się jej Mary-Ann w ogrodzie z tym mężczyzną.
- Ojej! – zawołała
nagle Elisabeth. – Prawie zapomniałam, że miałam się ciebie o coś zapytać. Co
takiego powiedziałaś panu Lodge w czasie tańca. Miał minę, jakby zakrztusił się kawałkiem jabłka.
- Nic takiego,
kochanie. Po prostu powiedziałam mu, że nie mam oczu na dekolcie.
Elizabeth zaśmiała
się melodyjnie.
- Ty zawsze wiesz, co
powiedzieć – westchnęła. – I nie boisz się tego zrobić. Zazdroszczę ci.
- Lepiej, nie –
zwróciła jej uwagę Alberta.
- Ciocia ma rację,
Eli. Chyba że chcesz, aby to był twój ostatni tak udany wieczór.
Dziewczyna nic nie
odpowiedziała. Spoważniała, analizując w myślach to, co usłyszała.
- Najważniejsze,
dziewczęta, że wieczór był udany. – Ciotka postanowiła zakończyć temat. – W
pewnym sensie dla was obu był to pierwszy bal i obie zachowywałyście się jak
należało. – Alberta dłużej zatrzymała spojrzenie na Mary-Ann. Sytuacja w ogrodzie
nie może się powtórzyć. Gdyby ktokolwiek ich zobaczył, reputacja wnuczki byłaby
zrujnowana, a co gorsza – ucierpiałaby na tym również Elisabeth. Musi
koniecznie o tym porozmawiać z Mary-Ann i to jak najszybciej. Bunt przeciwko
ograniczeniom nałożonym na kobiety był jak najbardziej słuszny, ale wszystko ma
swoje granice.
Mary pod wpływem
ciężaru spojrzenia ciotki spuściła oczy. Dobrze wiedziała, o czym ta myśli. Ale
– doszła do wniosku – nie było w tym jej winy, nie umówiła się z przystojnym
nieznajomym na potajemną schadzkę. A fakt, iż mężczyzna ten okazał się być…
Nie, nie miała teraz siły o tym myśleć. Nie czas i nie miejsce na to, na
rozmowę z ciotką tym bardziej. Rozmowa z Albertą… Czy powinna się z tego
niefortunnego spotkania tłumaczyć? Czy może zaufać seniorce na tyle, żeby… Nie,
to niedorzeczne. Zamknęła oczy i głęboko odetchnęła, a gdy je otworzyła,
odwróciła się do okna. Usiłowała skupić wzrok na mijanych cieniach drzew, ale
ledwo je odróżniała. Zdawały się zlewać z ciemnością nocy, tak jak jej
wspomnienia z poprzedniego życia.
W tym momencie
przeszłość wydawała jej się taka niejasna, zamazana. Bledła, płowiała jak stare
zdjęcie zbyt długo wystawione na światło. A może to tylko wina tego wieczoru…
wydarzeń i emocji, które jak burza szaleją w jej wnętrzu.
Po raz kolejny
potarła bolące skronie. Tak bardzo chciała już być w domu.
***
Powóz jechał leśną
drogą, podskakując na licznych nierównościach. Lampa, którą trzymał siedzący
obok woźnicy stangret, dawała tylko tyle światła, aby dojrzeć wijący się trakt
i z niego nie zboczyć. Noc była bardzo ciemna, nieboskłon zasłaniały ciężkie
chmury zwiastujące rychły deszcz. Mężczyźni siedzący na koźle mieli nadzieję,
że zdążą dojechać do celu zanim zacznie padać. Obawiali się, że jeśli rozmiękną
drogi, to utkną w lesie aż do świtu.
Siedzący wewnątrz
mężczyźni nie zdawali sobie sprawy z trosk służących i prowadzili swobodną
rozmowę.
- I jak ci się
podobają wiejskie przyjęcia?
- Zwracam honor, mój
drogi. – Jacques jednym ruchem rozwiązał halsztuk. – Prowincja nie ma się czego
wstydzić.
- Czyli nie zniechęca
cię tutejsza zaściankowość? Tak myślałem. – Sam się zaśmiał i poszedłszy za
przykładem przyjaciela, poluźnił węzeł pod szyją. – Czasy się zmieniły,
mentalność ludzka również. Wszelkie mody i nowości rozchodzą się z Londynu
coraz szybciej.
- Fakt. Mieszkańcy
okolicy zdają się mieć ogładę wielkomiejską, albo na takich pozują. Także jeśli
chodzi o garderobę, to paniom nie można nic zarzucić. Niestety… - Jacques się
skrzywił. – Panowie wypadają tu dużo gorzej. Jak patrzę na te ich surduty
sprzed kilku lat… Brr… Aż mnie wzdryga.
- Nie jesteś dla nich
zbyt surowy? Mają tu naprawdę zbyt wiele obowiązków, aby śledzić nowinki
modowe czy przemysłowe – o ile nie
dotyczą ułatwienia prac w ich majątkach. Jedynie młodzi, którzy nie są jeszcze
obarczeni odpowiedzialnością za utrzymanie posiadłości, mogą wyjeżdżać do
Londynu czy na kontynent, by nabrać kulturowego obycia.
- Może i masz rację.
– Jacques westchnął. Po raz kolejny uzmysłowił sobie, że - pomimo podobieństwa
charakteru i upodobań - Sam jest od niego dużo bardziej doświadczony, a co za
tym idzie – patrzy na ludzi, na życie z perspektywy, do jakiej on sam musi
pokonać jeszcze długą drogę. Jednakże nie byłby sobą, gdyby nie usiłował
postawić na swoim. – Ale przyznaj, że niektórym to – bez mała – słoma z butów
wystaje – dodał po chwili.
- Zdaje się, że masz
kogoś konkretnego na myśli – zauważył Sam.
- Dla przykładu, ten
mężczyzna tańczący pod koniec z panną Huxford. Prawdziwy wieśniak, a zadzierał
nosa, jakby był co najmniej lordem.
- Aaa… To tu jest
pies pogrzebany. Panna Huxford. – Z trudem powstrzymywał śmiech. – Nie mów, że
czujesz się zagrożony przez jakiegoś prowincjusza po czterdziestce.
Jacques spojrzał na
kompana, niedowierzając własnym uszom. Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, nie
wytrzymali i obaj parsknęli śmiechem.
Doprawdy, że też coś
takiego wymyślił. Taka ewentualność nawet nie przeszła mu przez myśl, ale
pamiętał uczucie, jakie go ogarnęło, gdy zobaczył tego mężczyznę tańczącego z
Mary-Ann. Męską rękę spoczywającą na jej talii, zbyt nisko jak na obowiązujące
konwenanse, i to spojrzenie – pewnego swojej własności posiadacza. A panna
Huxford miała należeć tylko i wyłącznie do Jacquesa.
Sam zauważył, że
uśmiech znikł z twarzy przyjaciela, a jego dłonie zaciskają się w pięści.
- Co się dzieje? –
zapytał, także poważniejąc.
Jacques, sam zdumiony
swoją reakcją, pokręcił głową.
- Nic. Po prostu ten
typ mi się nie podoba.
W tym momencie
mężczyznami zarzuciło, rozległ się trzask i powóz przechylił się na jedną
stronę.
Sam otworzył
drzwiczki i wychylił się na zewnątrz.
- Co się stało,
Wilson?! – zawołał do służącego.
Stangret zszedł z
kozła i z latarnią w ręku obszedł powóz dookoła.
- Obawiam się, że
poszedł jeden z resorów – odpowiedział po chwili.
Vaghun zaklął pod
nosem, po czym wyskoczył z powozu. Jacques stanął obok niego sekundę później.
- Co robimy? – spytał
lakonicznie.
- Niestety, niewiele
możemy zrobić, proszę pana. – Służący rozłożył ręce. – Trzeba będzie iść po
pomoc.
- Będzie ponad
godzinę drogi w jedną stronę – zauważył Sam.
- Ano, panie Vaghun –
zgodził się mężczyzna, spoglądając w niebo. – Lada moment lunie, a jak
rozmięknie ziemia, to powóz drogą nie przejedzie.
- Czyli czeka nas
nocleg w lesie. – Samowi wydało się to nawet zabawne.
- Raczej was –
wtrącił Jacques. – Ja idę do Fallen Hills po pomoc.
- Pan? – Obok Wilsona
stanął woźnica.
- Jacques?
- Tak. Nie uśmiecha
mi się nocleg w lesie. Wyobrażacie to sobie, czterech mężczyzn jak my w
berlince. Dziękuję, wolę zmoknąć.
Stangret z woźnicą
byli słusznej postury, tym bardziej zabawnie wyglądali, patrząc ze zdziwieniem
na Sedaine’a. Pierwszy raz spotkali się z takim zachowaniem u dżentelmena.
- Myśleliście, że
będziecie moknąć, a my siedzieć w suchej kabinie? Oj, nie macie dobrego zdania
o swoim pracodawcy. – Sam cmoknął i pogroził im żartobliwie palcem.
- My… - woźnica nie
wiedział, co powiedzieć.
- Dziękujemy –
dokończył za niego Wilson. – Ale pan nie powinien się wybierać się w nocy przez
las. Któryś z nas z panem pójdzie. – Spojrzał na kolegę. Żaden z nich nie miał
ochoty moknąć po nocy, ale nie wypadało, żeby dżentelmen szedł do dworu sam.
- Nie ma mowy.
- Ja z Tobą nie pójdę
– mruknął Sam. - To nowy surdut, jak jutro Jacobs zobaczy na nim choćby jedną
plamkę, dostanie apopleksji.
Jacques pokręcił
tylko głową. Lokaj przyjaciela był bardzo pedantyczny, a na wszelkie
niechlujstwo ze strony swojego pracodawcy reagował nad wyraz żywiołowo.
Wielokrotnie się zastanawiał, dlaczego Sam go nadal zatrudnia.
- Lepiej przyznaj, że
boisz się wilków. – Zaśmiał się. Doskonale wiedział, że tchórzostwa nie można
mu było zarzucić. Bo i nie miał się czego bać.
- W tym lesie nie
widziano wilka od wielu lat – wtrącił woźnica. – Jednak taka przeprawa sama w
sobie nie należy do najprzyjemniejszych.
- Taki spacer mi się przyda.
– Potrzebował chwili samotności, aby uporządkować myśli.
- Postanowione. – Sam
zamknął temat. – Jak masz iść, to lepiej się zbieraj, bo będziemy czekać do
rana. Faktycznie zanosi się na burzę. – Spojrzał w niebo.
- Niech pan weźmie ze
sobą latarnię. – Stangret podał ją mężczyźnie. – Ciemno, aż oko wykol.
- Racja, nie
chciałbym po drodze połamać nóg. – Jacques zgiął i wyprostował tą, która
niedawno się zrosła. Postawił kołnierz aksamitnego surduta i wziął latarnię od
służącego.
- To do zobaczenia za
kilka godzin – powiedział i ruszył w kierunku Fallen Hills.
- Tylko się nie zgub.
– Dobiegł go wesoły głos przyjaciela.
Nie odpowiedział,
podniósł tylko rękę do góry na znak, że go usłyszał.
Noc była cicha,
spokojna. Blade światło latarni dawało widoczność na zaledwie kilka kroków do
przodu. Mimo iż szedł często uczęszczanym traktem, Jacques patrzył uważnie pod
nogi, aby nie potknąć się o wystające tu i ówdzie korzenie drzew.
Nie minął kwadrans,
jak z nieba zaczęła się sączyć mżawka, która po chwili przeszła w lekki deszcz.
Sedaine pochylił głowę, odruchowo szukając ukrycia za szerokimi klapami
surduta. Było mu coraz zimniej. Choć wzrok miał skupiony na drodze, myśli jego
wędrowały ku pewnej intrygującej młodej damie, niejakiej pannie Huxford.
Mary-Ann o ostrym języczku.
Przywołał w pamięci
jej obraz z polany i porównał do dzisiejszego wizerunku. Tak, już wtedy
wiedział, że ma przed sobą kobietę inną niż wszystkie. Nie miała w sobie
fałszywej skromności ani pozornej nieśmiałości. Pewność siebie i odwaga biły z
jej twarzy, gestów. Takiej niewiasty nie spotyka się często. A już na pewno nie
w takim środowisku. Inaczej rzecz się miała, gdy chodziło o klasę robotniczą czy
półświatek. Kobiety niechronione przez ojców, braci musiały same zadbać o swoje
bezpieczeństwo i przyszłość. Siłą rzeczy musiały nabrać męskich cech charakteru,
inaczej by sobie nie poradziły i skończyły marnie.
To było właśnie w
niej takie niezwykłe. Połączenie klasy i elegancji z zadziornością,
bezpośredniością, a przede wszystkim – z odwagą. Nie wyobrażał sobie, aby jakaś
inna młoda dama mogła potraktować go tak obcesowo, nie zważając na konwenanse i
ryzyko popadnięcia w niełaskę socjety. Musiał wymyślić, w jaki sposób zdobyć
względy tej kobiety. Nie wyobrażał sobie, że mógłby ponieść porażkę. Nikt nie
był w stanie oprzeć się Jacquesowi Sedaine. Sukces zależał jedynie od czasu i
dobrze obranej taktyki.
Nagle jego
rozmyślania przerwał trzask łamanej gałązki. Zwrócił latarnię w kierunku, z
którego doszedł go ten odgłos. Przez moment wydawało mu się, że widzi dwa
maleńkie żółte światełka, lśniące niczym wpatrzone w niego oczy. Po chwili ich
blask zgasł, a z mroku wyłoniła się postać kobiety.
- Witaj, Jacques –
odezwała się, a w jej głosie słychać było silny południowy akcent.
- Isabel… - Skinął
głową. – Dlaczego nie dziwię się, że cię widzę. – Było to raczej stwierdzenie
faktu niż pytanie, wypowiedziane głosem chłodnym, wyzutym z emocji.
- To w taki sposób
witasz starą przyjaciółkę? – spytała, podchodząc bliżej.
- Różnie można by
określić naszą znajomość, ale z pewnością nie przyjaźnią.
- Być może, byliśmy sobie
o wiele bliżsi.
- Racja, byliśmy. –
Jacques przyglądał się kobiecie. Mimo opłakanego stanu, jaki przedstawiała,
nadal była piękna, a jego libido bezwiednie reagowało na jej powab. Chrząknął i
powiedział:
- Nasze drogi już
dawno się rozeszły.
- Widzisz, jakie
nieprzewidywalne są ścieżki losu. – Stanęła o krok od niego i słodko się
uśmiechnęła.
Nie mógł się oprzeć i
odwzajemnił jej uśmiech.
- Powiedz mi,
dlaczego nie wierzę w przypadkowość tego spotkania?
Isabel oparła dłoń na
jego ramieniu, wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha.
- Zbyt dobrze mnie
znasz.
Jacquesa przeszedł
dreszcz, co nie uszło uwadze kobiety. Satysfakcja odmalowała się na jej twarzy.
Sedaine przymknął oczy i w ostatniej chwili powstrzymał się przed
westchnięciem. Isabel podniecała go jak żadna inna poznana dotąd kobieta, ale
to jej erotyczny, zwierzęcy zapach pozbawiał go resztek rozsądku.
- Czego chcesz, Isabel?
– spytał, starając się oddychać przez usta.
- Jak możesz? Nie
zapytasz nawet, co u mnie? – Udając obrażoną, wydęła pełne, idealnie wykrojone wargi.
- Isabel… - Do
diabła, ta kobieta wiedziała, co zrobić, aby poczuł się jak wygłodzony
szczeniak. Cały czas dotykała jego ramienia, a ciepło, rozchodzące się od jej
dłoni, pobudzało krew w żyłach, zwłaszcza w tej części ciała, której teraz nie
chciał słuchać.
Postąpił krok do
tyłu.
- Przejdź do rzeczy,
Isabel.
Kobieta, zdziwiona
jego oporem, wzruszyła ramionami. Naprawdę zacietrzewił się w tej swojej
złości. A była pewna, że jedno drobne nieporozumienie nie przepaści bliskości,
jaką ze sobą dzielili. Trudno, przejdzie od razu do sedna. Westchnęła.
- Potrzebuję twojej
pomocy, Jacques.
- A dokładniej… -
Mimo starań, nie udało mu się ukryć zdziwienia. Niemożliwe, Isabel Adora
potrzebowała jego pomocy. W jak poważne kłopoty wpakowała się tym razem, że nie
może sobie poradzić sama.
- Chodzi o Cayo –
rzekła cicho, wpatrując się w jego srebrzyste oczy.
Imię chłopca
sprawiło, że budzącą się w nim ciekawość wyparł niepokój. Czyżby jej ognisty
temperament i lekkomyślność wpakowały chłopaka w kłopoty?
- Jest chory –
przerwała jego rozmyślania.
Jacques zauważył, że
maska pozorów znikła z urodziwego oblicza kobiety. Jej miejsce zajął smutek,
tak przemożny, że ścisnęło to nawet jego serce.
- Jak bardzo?
Przymknęła oczy i
pokręciła głową. Po chwili spojrzała w niebo, nie zważając na spadające z niego
krople. Gdzieś nad chmurami księżyc świecił w pełni, a biedny Cayo leżał w
głębi lasu, skrępowany. To był jedyny sposób, aby zapanować nad chłopakiem.
Po chwili wróciła
spojrzeniem do Jacquesa, który czekał na odpowiedź, zaciskając z
niecierpliwości pięści. Zależało mu na nim, zawsze lubił dzieci. I w tym była
jej nadzieja.
- Następnej pełni nie
przeżyje… albo oszaleje – odpowiedziała w końcu.
- Pełni? – Jacques
poczuł, jak napięcie z niego ulatuje, a obezwładniający żal tłumi niedawne
podniecenie.
- Isabel, coś ty
zrobiła… - wyszeptał.
- Nie miałam wyjścia.
– W jej głosie słychać było udrękę. – Zapadł na ospę.
Zacisnęła zęby i
odwróciła twarz w noc, przywołując wspomnienia tamtego – jakże tragicznego w
skutkach – okresu. Na samą myśl łzy zaczęły ściskać jej gardło. To było bardzo
trudne, ale musiała być szczera wobec Jacquesa. Tylko w ten sposób mogła
uzyskać jego pomoc.
Otarła spływające po
policzku łzy, po czym kontynuowała.
- Jego stan bardzo
szybko się pogarszał, a lekarze nie dawali mu żadnej nadziei. – Odważyła się
spojrzeć na stojącego przed nią mężczyznę. – Tylko on mi został na świecie, nie
mogłam go stracić. Rozumiesz to, prawda? – Przygryzła wargę, czekając na jego
odpowiedź.
Gdy skinął głową,
odetchnęła z ulgą.
- Byłam pewna, że się
uda. Wilczy dar ma moc uzdrawiania…
- Isabel, ty nie
jesteś Alfą – przerwał jej Jacques.
- Jestem, sama o
sobie decyduję. – Z emocji zaczęła krążyć w miejscu.
- Jesteś banitką. Jak
mogłaś pomyśleć, że to się uda?
- Udało się! – niemal
krzyknęła, chcąc udowodnić swoją rację. – Cayo wyzdrowiał. Przed upływem
tygodnia nie było śladu po chorobie. Lekarze uznali to za cud – parsknęła. –
Dopiero gdy nadeszła pierwsza pełnia… - głos jej się załamał. – To było straszne.
Dostał delirium, musiałam go związać.
Spojrzała na
Jacquesa, oczekując… sama nie wiedziała, czego. Na jego twarzy malowała się
irytacja pomieszana ze smutkiem. Nic nie powiedział. Wwiercał się w nią tym
swoim spojrzeniem, sprawiając, że poczuła się jak mała dziewczynka. Zamknęła
oczy, uciekając przed jego wzrokiem.
- Z każdą pełnią było
coraz gorzej – kontynuowała. – Myślałam, że to minie, kiedy przejdzie
transformację. Byłam pewna, że w ten sposób jego organizm walczy z przemianą.
Lecz gdy w końcu do niej doszło… - urwała.
- Co się stało? –
zapytał Jacques, podchodząc bliżej. Był na nią zły. Miał do tego prawo, patrząc
z perspektywy tego, co się wydarzyło w Kordobie. Z resztą, to, co zrobiła teraz
też wzmogło jego irytację. Jak mogła być tak głupia? Zawsze była porywcza i
lekkomyślna, ale tym razem… Zrobiła coś, czego nie da się naprawić, odwrócić.
Nie wykpi się niewinną minką czy innymi kobiecymi sztuczkami. Tu chodzi
przecież o Cayo.
Jednak nie potrafił
stać obojętnie i patrzeć, jak jej serce pęka z bólu.
Złapał ją za ramiona.
- Isabel, powiedz mi.
- Ona… nie była
pełna. – Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – To było straszne, Jacques.
Pierwsza przemiana zawsze boli, ale to, co się z nim działo… - Łzy strugami
spływały po jej brudnych policzkach, łącząc się z kroplami deszczu. Nie mogła
mówić.
- To trwało całą noc
– dodała po chwili.
Jacques przytulił ją
do siebie. Oboje byli cali mokrzy, lecz nie zważali na to. Tak bardzo
potrzebowała pocieszenia, oparcia. A on tu był. Tak jak zawsze, silny, zdrowy. Nieśmiertelny.
Pozwoliła sobie na chwilę słabości, wiedząc, że on nie pozwoli jej się
rozsypać, i załkała, wtulona w jego pierś.
- Czego ode mnie
oczekujesz, Isabel? – zapytał, gdy się uspokoiła.
Odsunęła się od
niego, zdziwiona obojętnością w jego głosie. Zawsze chłodno myślał, panował nad
sytuacją, nawet kiedy byli… A przecież jej rozpacz miała go wzruszyć. Musiał
wiedzieć, że jej udręka jest prawdziwa, nie umiałaby tak grać.
Wyprostowała się i
otarła policzki.
- Możesz mu pomóc –
powiedziała wprost.
- Ja? W jaki sposób?
- Jesteś inny, twoja
krew jest inna…
- Nie kończ –
przerwał jej.
- Ale, Jacques, to
jest oczywiste rozwiązanie.
- Zamilcz. – Nie
chciał nawet myśleć, że coś takiego przyszło jej do głowy. To było szalone.
- Nie mogę, nie mam
innego wyjścia. – Głos Isabel był spokojny, ona już dawno podjęła decyzję.
Teraz musi do tego samego nakłonić jego.
- Jeśli myślisz, że
na to pozwolę, to jesteś bardziej szalona niż myślałem. – Jacques nerwowo
przeczesał mokre włosy. Nie mógł uwierzyć, że w ogóle rozmawiają na ten temat.
- Być może jestem. –
Zaczęła zbliżać się do niego, ale powstrzymał ją, wyciągając przed siebie rękę.
– Zgódź się, Jacques, przecież niczym nie ryzykujesz. To tylko ugryzienie,
uleczysz się w ciągu kilku dni, a uratujesz mu tym życie.
- Czy ty siebie
słyszysz? Skąd właściwie pewność, że to mu pomoże, że moja krew… - Pokręcił z
niedowierzaniem głową.
- Wiem, nie
prosiłabym cię o to, gdybym nie miała pewności. – Wcale jej nie miała, ale nić
innego nie mogła wymyślić. On był jej ostatnią deską ratunku.
- Nie – odpowiedział
ostro.
- Jacques, błagam cię,
przecież to mój brat. – Chciała podejść do niego, lecz odsunął się.
- Nie. Przykro mi z
powodu Cayo, ale to, o czym mówisz, jest szalone, chore. A poza tym mu nie
pomoże.
- Pomoże. Wiem o tym,
Jacques.
- Nie. Odejdź, Isabel.
Odejdź i już nigdy się do mnie nie zbliżaj. – Patrzył w jej oczy, w których ból
zaczął ustępować miejsca złości, aż w końcu nienawiść błysnęła żółtym światłem
w jej bursztynowych tęczówkach.
- Jacques, nie rób
tego – bez mała warknęła.
- Odejdź, Isabel –
powtórzył. – Wyjedź i nigdy tu nie wracaj. Nie chcę Cię więcej widzieć.
Odwrócił się i zaczął
oddalać. Jego cień widniejący na tle światła latarni malał z każdą chwilą.
Isobel zacisnęła pięści, wysuwające się pazury kaleczyły jej dłonie. Ale
musiała się jakoś opanować, kontrolować, aby nie unicestwić jedynej szansy na
uratowanie brata.
- Pożałujesz tego,
Jacques! – zawołała, patrząc na niego, aż zupełnie znikł jej z oczu.
Dziekuje za świetny tekst wprowadzilas tyle intryg ; odrzucony zalotnik i zawiedziona kochanka podejrzewam ze teraz bedzie sie jeszcze wiecej dzialo Podoba mi sie jak prowadzisz bohaterów i zniecierpliwoscia bede czekac na dalszy ciag jeszcze raz dziekuje za kontynuacje Zaslony czasu blanka
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję za odwiedziny :)
UsuńCieszę się, że w czasie tak długiej przerwy nie zapomniałaś tej opowieści ;)
Co do fabuły, to powoli będą się pewne sprawy wyjaśniały. Może odrobinka tajemnicy jeszcze się wkradnie, ale będę się starała powoli odsupłać węzeł, jaki namotałam ;)
Dziękuję za miłe słowa :)
Pozdrawiam,
Soul
Witaj:)
OdpowiedzUsuńUpsss...to się porobiło. Wiele wątków, wiele niewiadomych, coraz bardziej tajemniczo...wilkołaki, wampiry, istoty nie z tej ziemi...
Coś mi mówi, że cioteczka Alberta zna Jacques'a z przeszłości, tyle, że pod innym nazwiskiem, a znajomość jego i Mary, nie jest przez nią pożądana.
Isabel, dawna kochanka, jej brat, którego jak myślę, próbowała przemienić w wilkołaka, i odmowa pomocy przez mężczyznę, mogą być przyczyną kłopotów...
Piszesz lekko, przystępnie, bez zbędnych ozdobników. Dialogi są zrozumiałe, opisy pełne szczegółów, jednak nie nudne. Scena balu, cudna, prawie zatańczyłam walca:)) I nie przeszkadzają mi tajemnice, są kwintesencją powieści:)
Nie mogłam się oprzeć, i już dziś przeczytałam do końca, i nie ukrywam, że z niecierpliwością czekam na następny rozdział. Lubię czytać, i choć może powinnam czytać coś poważnego, uwielbiam romanse i kryminały:)
Pozdrawiam:)
Kasia
Ojej...
UsuńRzeczywiście Cię wciągnęło, skoro "łyknęłaś" wszystko na raz ;) Bardzo mnie to cieszy :):):).
Bardzo jestem wdzięczna, że postanowiłaś zostawić kilka słów pod tekstem. Jak napisałam pod komentarzami, mobilizują one ogromnie, sprawiają, że chce się pisać... bo jak pod rozdziałem jest cisza... wiadomo - człowiek zastanawia się nad sensem pisania...
Postaram się jak najszybciej dodać następny fragment. Niestety nie mogę obiecać, że rozdziały będą się pojawiały "co rusz" :/ Pracuję na pełnym etacie i mam dwójkę dzieci (w sumie jeszcze dosyć małych), więc... sama na pewno rozumiesz jak to jest ;)
Pozdrawiam serdecznie,
Soul
ps. Ja też uwielbiam romanse - jak widać po tej stronie ;)
Czy będziesz kontynuować jeszcze to opowiadanie? Właśnie przeczytałam i bardzo mi sie spodobało..:)
OdpowiedzUsuń