W
jadalni przy ogromnym, mahoniowym stole siedziały trzy osoby. Artur Huxford
zajmował miejsce u szczytu, po jego prawej stronie siedziała Adelajda, a obok
niej najmłodszy z rodziny, George.
-
Może sama powinnam po nie pójść – zastanawiała się na głos pani domu.
-
Skądże, moja droga – odpowiedział jej małżonek. – Joan powiedziała, że zaraz
przyjdą. Dajmy im jeszcze trochę czasu.
-
Zawsze byłeś zbyt pobłażliwy dla Mary-Ann. Zobacz, jak to się skończyło. –
Załamała ręce. – Gdyby nie te jej samotne eskapady…
-
Nie przesadzajmy – odrzekł, jednak jego twarz sposępniała. Było trochę racji w
tym, co powiedziała jego małżonka. Mary-Ann jako pierworodna zawsze zajmowała
szczególne miejsce w sercu ojca. Jednak nie było tak, że nie kochał dwójki
pozostałych dzieci. Darzył ich głęboką, mądrą, odpowiedzialną miłością, tylko w
przypadku najstarszej córki nie potrafił wykrzesać z siebie niezbędnej
surowości, potrzebnej do wychowania dobrze ułożonej młodej damy. Za bardzo mu
przypominała samego siebie z kawalerskich lat, butna, nieusłuchana, mająca we
wszystkim swoje zdanie, a przy tym wrażliwa, mająca romantyczną naturę. Czy
powinien winić siebie za ten wypadek? Czy, gdyby trzymał ją w ryzach, nie
doszłoby do tego nieszczęścia? Bał się, że odpowiedzi na te pytania mogą być
twierdzące… Dlatego nie odwiedził córki, gdy odzyskała przytomność,
powstrzymywała go ciążąca na sumieniu wina.
-
Widzisz… - Adelajda zamierzała udowodnić swoją rację, lecz jej wypowiedź
przerwało wejście córek.
-
Witaj mamo, witaj papo. – Elisabeth dygnęła lekko. Mary momentalnie poszła w jej
ślady. Doszła do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie naśladowanie
siostry. Siostry… to słowo stało się jakby mniej obce w odniesieniu do
dziewczyny, która właśnie posłała jej dyskretny uśmiech.
-
Wejdźcie – powiedział Huxford i dał znak stojącej obok masywnego kredensu
pokojówce, że można podawać do stołu.
Po jego lewej stronie były naszykowane dwa
nakrycia. Elisabeth zajęła to dalsze, więc Mary nie miała innego wyjścia, jak
usiąść między nimi.
-
Jak się czujesz, moja droga? – Zwrócił się do niej mężczyzna.
-
Dziękuję, myślę, że w zaistniałej sytuacji całkiem dobrze – odpowiedziała.
-
Bardzo nas to cieszy. – Uśmiechnął się ciepło. – Wiesz kim jestem? – To pytanie
było dla niego trudne, ale czuł, że musi je zadać.
-
Domyślam się, że moim… ojcem…? – wyszeptała.
-
Papą… - poprawiła ją siedząca naprzeciwko kobieta.
-
Przepraszam… - powiedziała tak cicho, że prawie nie było jej słychać.
-
Nie szkodzi. – Ojciec nieznacznie się ku niej nachylił. – A pozostałe osoby?
-
Mama… - Spojrzała na damę, która ją obserwowała z ponurym wyrazem twarzy.
Przełknęła i przeniosła wzrok na chłopca. – George… - Westchnęła, widząc jego
wesołą buzię.
-
Jak dobrze, że nic ci nie jest – odpowiedział i, zanim ktokolwiek zdążył
zareagować, dodał. – Mama bardzo płakała.
-
George – zwróciła mu uwagę rodzicielka.
-
Przepraszam, mamo. – Spochmurniał i spuścił oczy. Jednak po chwili spojrzał na
Mary, a ta posłała mu perskie oko i się
uśmiechnęła. Od razu zapomniał o upomnieniu sprzed chwili.
Elizabeth lekko kopnęła siostrę pod
stołem, przyciągając tym samym jej uwagę. Gdy ta na nią spojrzała, zgarbiła się
nieco, po czym wyprostowała plecy. Mary zrobiła to samo.
Nie było kontynuacji rozmowy, gdyż
wniesiono posiłek. Spożywano go w ciszy, więc Mary udało się uspokoić nerwy i
starała się dyskretnie wszystkich obserwować.
Głowa rodziny, pan Huxford, był postawnym
i mimo swego wieku dość atrakcyjnym mężczyzną. Na oko pięćdziesięcioletni, miał
gładko zaczesane ciemne włosy, przy skroniach przyprószone siwizną. Na
przystojnej twarzy rysował się kwadratowy podbródek, prosty nos, a prawie
czarne oczy miały nieprzeniknioną głębię i nabierały osobliwego blasku za
każdym razem, gdy spoglądał na swoją małżonkę.
Jej ojciec… pomyślała Mary. Tutejszy
ojciec, poprawiła się po chwili. Nie potrafiła udawać, że nie widzi
podobieństwa między sobą, a tym mężczyzną Takie same włosy, nos, oczy… Tak
bardzo pragnęła, aby także nabrały tego szczególnego wyrazu… przy tej jedynej
osobie… Niestety, teraz było na to za późno. Poczuła nagłą suchość w gardle i
znajomy ucisk u nasady nosa. Nie mogę się teraz popłakać, myślała gorączkowo.
Zaczęła szybko mrugać powiekami, sprawdzając, czy nikt nie zauważył tej
nieoczekiwanej reakcji.
Obserwowała ją jedna osoba, pani Huxford.
Mary, patrząc na nią, musiała przyznać, że była piękną kobietą i nietrudno było
sobie wyobrazić, jak wyglądała w młodości. Elisabeth była jej młodszym o
dwadzieścia lat odbiciem. Mama, to słowo nie przechodziło tak łatwo przez myśl,
być może przyczyną tego był srogi wyraz twarzy i smutne spojrzenie błękitnych
oczu.
Mary zauważyła, że miała na sobie inną
suknię niż rano, ta była w kolorze ciemnej zieleni, rozjaśniona jedynie białymi
wstawkami koronki, subtelnie wplecionej w marszczenie stanika. Włosy miała
zaczesane tak samo, gdy ją pierwszy raz widziała, w gładki kok na czubku głowy,
tak ciasny, że nie było szans, aby chociaż jeden włosek wyswobodził się spod
tego reżimu.
W pewnym momencie miała wrażenie, że coś w
oczach kobiety zabłysło, czyżby łzy… Jakoś nie pasowało to do obrazu
despotycznej pani domu. Jednak, gdy kąciki zaciśniętych do tej pory ust uniosły
się w nieznacznym uśmiechu, zaczęła przypuszczać, że być może jej wstępne
założenie względem tej dystyngowanej damy było błędne. Odwzajemniła uśmiech,
mając nadzieję, że zostanie dobrze odebrany.
Widząc to, Adelajda Huxford drgnęła i
zasłoniła drżącą dłonią usta.
-
Przepraszam – powiedziała, po czym wstała i szybkim krokiem wyszła z jadalni.
Gdy znalazła się w wyłożonym marmurową
posadzką przestronnym holu, złapała poły sukni i, nie zważając na zdziwienie
stojącego nieopodal lokaja, wbiegła schodami na piętro. po czym schroniła się w
swojej sypialni. Usiadła na niewielkim szezlongu, skryła twarz w dłoniach i
dała upust trzymanym do tej chwili pod kluczem emocjom.
Ten strach, gdy zobaczyła obcego mężczyznę
wnoszącego do domu bezwładne ciało jej córki, potem radość, gdy odzyskała
przytomność, a na końcu… okrutna diagnoza doktora… Nie potrafiła do końca
nazwać tego, co działo się w jej sercu, czuła się… oszukana, jakby los z niej
zakpił. To było straszne, gdy Mary-Ann patrzyła na nią jak na obcą osobę. Na
nią… tą, która nosiła ją pod sercem przez dziewięć miesięcy, która ją pielęgnowała
i hołubiła jak największy skarb na świecie. To prawda, że nie była zbyt wylewna
w uczuciach, że wiele od niej wymagała… od wszystkich swoich dzieci. Jednakże
wiedziała, że dobre wychowanie, maniery i ogłada są najważniejsze. Tego ją
nauczono i to chciała im wpoić.
Dlatego między innymi właśnie była aż tak
roztrzęsiona, pozwoliła, aby emocje wzięły górę nad kontrolą, podważając
wizerunek statecznej matki i pani domu.
Ocierała spływające po policzkach łzy, gdy
rozległo się pukanie. Artur, pomyślała.
-
Proszę – powiedziała zachrypniętym głosem.
***
ª
Mary poczuła się, jakby zrobiła coś złego. Gdy zobaczyła prawie wybiegającą
z pokoju kobietę i zdumienie na twarzach obecnych, wiedziała, że tylko dobre
maniery i zakłopotanie nie pozwalają im skierować swoich oczu na nią. Ale i bez
tego zdawała sobie sprawę, że to ona zawiniła. Nie wiedziała jeszcze w jaki
sposób, ale sprawiła, że matka uciekła. Była zdziwiona faktem, że teraz to
słowo nie wydawało jej się tak niewłaściwe w stosunku do tej kobiety. Jeszcze
przed chwilą było dla niej zupełnie abstrakcyjnym określeniem, a teraz… Czy
znów poczuła to przyjemne ciepełko zapalające się w jej sercu? To dziwne, ale
ci ludzie z każdą chwilą przestawali być jej obcy… zupełnie, jakby naprawdę
stawali się jej rodziną…
O Boże, westchnęła w myślach. Czy sen może
być tak prawdziwy? Czy może fakt, że nie jest to zwyczajne senne marzenie,
tylko śpiączka, stan o wiele głębszy, sprawia że wszystko wydaje się być bardziej rzeczywiste? Na pewno. Nie było innego wytłumaczenia.
-
Czy masz może na coś ochotę? – spytał Artur Huxford, gdy po skończonym posiłku
udali się w czwórkę do przytulnej bawialni. – Chcesz coś porobić?
-
Ja… - Zawahała się. – Chciałabym pójść do matki.
Ojciec
i rodzeństwo spojrzeli na nią zaskoczeni. Nie spodziewali się takiego pomysłu.
-
Oczywiście, jeśli można – dodała szybko, widząc ich reakcję.
-
Oczywiście, że możesz – potwierdził mężczyzna, ciepło się uśmiechając.
-
Jest tylko jeden problem… - Zakłopotana spuściła oczy.
-
Tak?
-
Nie wiem, gdzie mam iść.
-
Ach… no tak… Elisabeth cię zaprowadzi. Prawda? – Tu zwrócił się do młodszej
córki.
-
Naturalnie, papo. – Ta skinęła głową.
-
Dziękuję – odpowiedziała Mary.
-
Chodź. – Siostra wyciągnęła do niej rękę. – Wskażę ci pokój mamy.
Mary
podała jej swoją i wyszły.
-
Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – spytała blondynka, gdy wchodziły po
drewnianych, szerokich na trzy metry schodach.
-
Tak – Mary odpowiedziała krótko.
Stanęły na okazałym balkonie, z którego
był doskonały widok na hol i rozchodzące się w różnych kierunkach korytarze.
Podłogę pokrywała marmurowa mozaika, układająca się w czteroramienną gwiazdę
wpisaną w koło. Każde ramię wskazywało stronę świata i oznaczone było właściwą
literą.
Piękne, pomyślała i spojrzała na siostrę.
-
Jak uważasz. – Elisabeth zdawała się nie zauważać zachwytu stojącej obok
kobiety. W sumie było to zrozumiałe, widok ten oglądała od dnia swych narodzin.
– Chodź. – Pociągnęła Mary w stronę długiego korytarza, prowadzącego w głąb
domu. – To tutaj – powiedziała, gdy stanęły przed białymi drzwiami.
-
Dziękuję.
-
Mam na ciebie zaczekać?
-
Chyba nie ma takiej potrzeby. – Mary uśmiechnęła się. – Przecież to pokój mamy,
a nie jakaś smocza pieczara.
-
Tak, oczywiście. – Blondynka speszyła się. – Zostawiam cię zatem. – Dygnęła i
pośpiesznie się oddaliła.
Mary wyprostowała plecy, wzięła głęboki
oddech, po czym delikatnie zapukała. Nie wiedziała, co powie tej kobiecie, ale
czuła, że musi coś zrobić. Już dawno przestała być dzieckiem i domyślała się,
jak ciężko musi być tej, która uważa się za jej matkę.
Gdy usłyszała „proszę”, nacisnęła klamkę.
Weszła do pokoju, który wyposażeniem i układem mebli przypominał jej własny,
jedynie kolory były inne. Ten jej się podobał, ciepła miodowa stolarka wyraźnie
odznaczała się na burgundzie, w którego kolorze było ogromne łoże z baldachimem
i otulające okna zasłony.
Adelajda Huxford siedziała na obitej
purpurowym atłasem leżance. Mokre i zaczerwienione policzki jawnie świadczyły o
tym, że płakała. Na jej widok Mary ścisnęło się serce. Podeszła do kobiety i
uklękła przy jej stopach.
Patrzyły na siebie w milczeniu, samym
spojrzeniem próbując wyrazić to, czego usta nie były w stanie wypowiedzieć.
-
Mamo… - Mary odezwała się pierwsza. Gdy zwróciła się w ten sposób do pani
Huxford, poczuła, że z jej własnych oczu wypływają łzy. To niemożliwe,
pomyślała, ale w tym momencie poczuła się jak małe dziecko, które nieporadnie
próbuje pocieszyć swoją rodzicielkę.
-
Pamiętasz? – W głosie kobiety zadrżała nadzieja.
-
Nie. – Pokręciła głową. – Ale to nie ma znaczenia. – Dotknęła drobnej, chłodnej
dłoni.
Adelajda, gdy poczuła nieśmiały uścisk
córki, znów zaczęła niekontrolowanie płakać.
-
Mamo… - Mary szepnęła. Podniosła się z klęczek i objęła ją. – Wszystko będzie
dobrze, zobaczysz – uspokajała.
Zdziwiona swoim zachowaniem, pozwoliła
matce wypłakać się na ramieniu, a w jej głowie szalała gonitwa myśli. Co ty
robisz? Zwariowałaś? Ta kobieta jest ci zupełnie obca… Zamknęła oczy,
odganiając od siebie te natrętne słowa. To nie była prawda, już nie. Łkająca w
jej ramionach kobieta stała się bliska wrażliwemu sercu. Gdy zobaczyła na
surowym obliczu ten maleńki przejaw emocji, coś się w niej zmieniło. A teraz,
gdy się okazało jak krucha jest naprawdę pani Huxford, otworzyła jego podwoje
wpuszczając kobietę do środka i ofiarowując swoją miłość…
Adelajda nie dowierzała ani samej sobie,
ani temu, co się działo dokoła. Mary-Ann tuliła ją do siebie, jak dziecko,
pozwalając zamoczyć łzami stanik sukni. Głaskała ją po plecach, dając ukojenie,
odpędzając złe myśli. Role się odwróciły. To nie była już jej mała córeczka,
ani niesforna panna, tylko dojrzała kobieta…
która zdaje się być mądrzejsza niż jej rodzona matka.
-
Kiedy ty tak wydoroślałaś? – zapytała, podnosząc głowę z ramienia córki.
-
Całkiem niedawno. – Mary zaśmiała się cichutko, co sprawiło, że twarz starszej
kobiety pojaśniała.
-
Jak to będzie, Mary-Ann? – Westchnęła, dotykając jej policzka.
-
Nie wiem – ta odparła szczerze – ale jakoś sobie poradzimy.
Na
pewno… przekonywała mentalnie samą siebie.
-
Zejdziemy na dół? – spytała Mary.
-
Potrzebuję jeszcze chwili. – Adelajda szybko podniosła się i zaczęła nerwowo
poprawiać włosy. – Ale ty idź. Dołączę do was za parę minut.
-
Dobrze, mamo – uśmiechnęła się i po chwili niezdarnie dygnęła. Co ja wyprawiam…
zastanawiała się.
***
Po południu mgła się rozpłynęła,
odsłaniając błękitne niebo, przybrane gdzieniegdzie niewielkimi obłokami. Mary,
gdy zobaczyła jaki widok rozpościera się z okien bawialni, zapragnęła wyjść na
zewnątrz. Niewielki, kamienny taras przechodził płynnie w zadbany trawnik,
którego zieleń po jakichś pięćdziesięciu metrach zlewała się z granatem
owalnego stawu, po którego powierzchni pływały białe nenufary. Dalej była,
wznosząca się wraz z łagodnym zboczem, łąka i połacie drzew, które znaczyły
linię horyzontu.
Pomyślała, że skoro i tak utknęła w tym
śnie, to będzie z tego czerpała całymi garściami. Co jej szkodzi…
Elisabeth dała się namówić na spacer, a
ponieważ było w miarę ciepło, wzięły ze sobą jedynie szale, które zarzuciły na
ramiona. Gdy tak szły powolnym krokiem, siostra opowiadała różne historyjki,
które jej zdaniem miały pomóc w odzyskaniu pamięci. Tak naprawdę, to Mary była
ciekawa, co jeszcze jej umysł jest w stanie wymyślić. Wydawało jej się
niesamowite to, że cały czas miała w podświadomości tak ogromne pokłady
niewykorzystanej wyobraźni.
Gdy mijały staw, Mary spostrzegła, że
pływające w nim lilie wcale nie są białe tylko różowe, a niektóre nawet wpadały
w purpurę. To był piękny widok, jak wszystko, co je otaczało. Im dalej szły,
tym robiło się coraz chłodniej, a Mary odczuwała większy spokój. Czuła, że tu
pasuje, do tej scenerii, w tej śmiesznej sukni.
Były już dość daleko, na pochyłej łące,
gdy Elisabeth powiedziała;
-
Chyba powinnyśmy wracać…
-
Dlaczego? Tu jest tak pięknie.
-
Jest coraz chłodniej, obawiam się, że będzie padać. – Blondynka spojrzała w
niebo, którego czyste tło faktycznie zasłaniały coraz gęstsze chmury.
-
To najwyżej trochę zmokniemy. – Mary wzruszyła ramionami.
-
Po zapaleniu płuc, które przeszłam trzy miesiące temu, lekarz powiedział, że
nie powinnam ryzykować następnej choroby. – Dziewczyna spojrzała niepewnie na
siostrę.
-
To idź. Ja tu jeszcze trochę zostanę.
-
Jesteś pewna? – spytała, oglądając się za siebie i sprawdzając dystans dzielący
je od domu.
-
Tak, bądź spokojna. – Mary pchnęła lekko dziewczynę. – Nie chcemy, żebyś się
przeziębiła – dodała.
-
Ale… nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. – Ta wahała się.
-
Widać stąd dom, więc raczej nie zgubię drogi. Obiecuję, że nie będę szła dalej.
Posiedzę sobie tutaj i porozmyślam. – Na dowód swych słów miękko opadła na
trawę.
-
Rzeczywiście, masz nad czym się zastanawiać – odpowiedziała z powagą, która nie
pasowała do jej młodzieńczego oblicza.
Elisabeth spojrzała w stronę ich domostwa,
było daleko, ale można było wypatrzeć rysujący się w oddali budynek… a Mary-Ann
z pewnością potrzebowała trochę samotności, czasu tylko dla siebie.
-
Dobrze, ale nie zwlekaj zbyt długo.
-
Słowo skauta. – Mary podniosła do góry prawą dłoń.
-
Skąd ty bierzesz te dziwne zwroty. – Dziewczyna pokręciła ze zdziwieniem głową,
po czym oddaliła się szybkim krokiem.
Siedziała, ciesząc się błogim spokojem.
Tego jej było potrzeba, odpoczynku od bacznie obserwujących ją oczu. To było
krępujące i stresujące, zupełnie jakby znów była w szkole i pisała test, do
którego w ogóle się nie przygotowała, a nauczyciel tylko czekał, aż wyjmie
ściągę…
Trwająca wokół cisza była jak balsam na
jej nerwy. Siedząc na trawie, słyszała brzęczenie maleńkich owadów, uwijających
się pośród drobnych polnych kwiatów. Czuła zapach ziemi, przyrody… wiatru… Nie
pamiętała, kiedy ostatni raz wyrwała się z betonowego miasta i odpoczywała na
łonie natury. Bicentennial Riverfront Park w Columbus to nie to samo. Zbyt
wielu ludzi, dzwonki rowerowe, głośno zaznaczające obecność rowerzystów, to
wszystko sprawiało, że spacer tam czy piknik trudno było nazwać bezpośrednim
kontaktem z naturą.
Columbus… „Piżmo”… Tęskniła za swoim
światem, za tym, co było jej tak dobrze znane. Czuła się tak, jakby ktoś
wywiózł ją z domu i kazał odgrywać rolę w jakichś wiktoriańskich plenerach.
Rolę, z którą nie była pewna, czy sobie poradzi. Oczywiście mogła udawać jedną
z bohaterek Jane Austen, ale to by było śmieszne i całkowicie niezgodne z jej
naturą. Chciała wolności, która tutaj nie była należnym jej przywilejem.
Chciała usiąść razem z Bobby’m przy fortepianie i ćwiczyć nowe utwory.
Samotna łza potoczyła się po jej
policzku. Jej życie już się skończyło, teraz jest w tej… niezwykłej krainie,
między życiem a śmiercią… A może to jest właśnie owo „życie po życiu”…
Zaczęła zrywać rosnące przy niej stokrotki
i zupełnie nieświadomie splatać z nich wianek. Robiła to, nie patrząc na ręce,
jej wzrok sięgał gdzieś daleko, do przeszłości, która istniała już tylko w jej
wspomnieniach.
Zaczęła śpiewać…
„Promise me you’ll wait for me
‘cause I’ll be saving all my love for you
And I will be home soon
Promise me you’ll wait for me
I need to know you feel the same way too
And I’ll be home, I’ll be home soon…”
Nawet nie zauważyła,
kiedy z nieba zaczęły spadać pojedyncze krople. Gdy uniosła twarz do góry,
deszcz zaczął pokrywać jej twarz. Był chłodny, ale nie nieprzyjemny, jakby
padał, by zmyć jej żal i tęsknotę… Jakby niebo płakało za nią, aby ani jedna
łza nie musiała wypłynąć z jej oczu…
-
Gdyby to było takie proste… - powiedziała do siebie. Gdybym mogła się obudzić,
dodała w myślach.
-
Mary-Ann!
Odwróciła
się, słysząc wołanie. W oddali widziała biegnącą ku niej postać.
-
Mary-Ann! - Głos stawał się coraz wyraźniejszy, lecz nie udało jej się go
rozpoznać. Wstała i pomachała ręką. Po chwili mogła już zidentyfikować
zbliżającego się osobnika. Uśmiechnęła się radośnie na jego przybycie.
***
-
Głupie zwierzę… Co za durna szkapa… - Epitety sypały się z ust Jacquesa jeden
za drugim. Jaki koń boi się małego wyliniałego lisa? Gdyby to był wilk, to
potrafiłby zrozumieć panikę, w jaką wpadł ogier.
Szedł leśną drogą, utykając lekko na lewą
nogę. Pół godziny temu ją złamał, lecz ta niedogodność była niczym w porównaniu
z bólem, jaki odczuwał w karku. Gdy koń go zrzucił z grzbietu, upadek był na
tyle niefortunny, że kto inny nie wywinąłby się tak łatwo.
Dotknął ręką zgrubienia poniżej głowy.
Kręgi wróciły na swoje miejsce, ale opuchlizna zostanie jeszcze przez jakiś
czas, tak samo jak ból. Już taki był jego pech. Jego ciało uzdrawiało się
bardzo szybko z każdego obrażenia, ale odczuwanie procesu gojenia było okrutnie normalne.
W miarę jak szedł, czuł, że noga mu coraz
mniej dokucza, to oznaczało, że kość piszczelowa się zrastała, jak zwykle. I
całe szczęście, inaczej miałby zepsutą nawet tą wątpliwą przyjemność, jaką był
wiejski letni bal. Co prawda Sam wspominał, że świętej pamięci mąż lady
Arkendale nosił tytuł nadany rodzinie przez Jerzego II, lecz żądnego uciech
mężczyznę, bardziej interesowała częsta rozrywka niż obcowanie z
przedstawicielami jednej z najznamienitszych rodzin w Wielkiej Brytanii.
Miał przed sobą jeszcze z godzinę
szybkiego marszu, żeby dotrzeć do Fallen Hills, gdy usłyszał śpiew. Zatrzymał
się zaintrygowany. Był to kobiecy głos, lecz nie miał tej lekkości, ani
melodyjności pozwalających przypuszczać, że jego właścicielką była jakaś leśna
nimfa. Jego ciężkie, jakby nieco starte brzmienie niosło po lesie aurę zmysłowości,
która sprawiła, że przeszył go dreszcz i poczuł napięcie w lędźwiach, które
mógł rozładować tylko w jeden znany sobie sposób.
Któż to mógł śpiewać w środku lasu?
Kierując się głosem, postanowił znaleźć odpowiedź na to pytanie. Minął gęstą
ścianę drzew, która okazała się cieńsza, niż przypuszczał i gdy zobaczył
prześwitującą miedzy starymi konarami polanę, spodziewał się znaleźć na niej
parę kochanków na potajemnej schadzce. Tak więc ogromne było jego zdziwienie,
gdy ujrzał niewiastę siedzącą samotnie pośród kwiatów.
Śpiewała w zadumie, jakby nie zauważała
świata wokół niej. Pieśń, która wypływała z jej ust była mu nieznana, co
spotęgowało jego zaskoczenie, gdyż myślał, że bywając na przeróżnych światowych
salonach, słyszał wszelkie melodie, poczynając od tych klasycznych, po
nowatorskie, a nawet kontrowersyjne. Tej nie znał, ale wydała mu się piękna. Z
pewnością nie należała do tradycyjnych utworów z ogromnym zamiłowaniem
wyśpiewywanych przez młode panny, lecz brzmiąca w niej łagodność i melancholia
również nie zakwalifikowałby jej do karczmarcznych przyśpiewek.
Czas jakby się zatrzymał. Jacques nie
wiedział, czy większą uwagę przykuwał głos kobiety czy jej wygląd. Była
piękna. O, Niebiosa! Niewiarygodnie piękna. Nie miał na myśli tylko głębi ciemnych
oczu oprawionych wyraźnymi łukami brwi, delikatnego bladego lica, czy
zmysłowych ust, które jakby upominały się o pocałunki. Patrząc na nią wiedział,
że nie jest to kolejna płochliwa panienka. Po pierwsze oczywiste było to, że
młodzieńcze lata miała już za sobą, a po drugie, był w niej ogień. W sposobie,
w jaki emocje malowały się na jej twarzy, w ruchach drobnych palców splatających
polne kwiatki i w głosie, w którym nie było ani krzty infantylności, tylko
zmysłowa dojrzałość, nadająca sens wypowiadanym słowom. To była kobieta, którą
mężczyzna nigdy by się nie znudził, nawet on.
Ukryty za pniem, dumał nad tym, czy powinien
się ujawnić, podejść do niewiasty i przedstawić się. Co by wtedy zrobiła?
Spłonęła rumieńcem, spuściła oczy i uciekła, unikając przypadkowego i jakże
niestosownego sam na sam z obcym mężczyzną? Takie zachowanie było powszechne, przyjęte
przez obyczaje. Jednak coś mu podpowiadało, że podjęłaby wyzwanie, odważnie
odwzajemniając spojrzenie. Skąd ta myśl? Tego nie wiedział.
Jednakże mógł jedynie zastanawiać się, jak
by było w rzeczywistości. Ktoś ją zawołał i odwróciła się w kierunku, z którego
dobiegał głos. Niestety nie dosłyszał imienia, ani nie widział nadchodzącej
postaci. Dopiero po chwili, gdy kobieta powstała, zobaczył podbiegającego do
niej jedenasto- dwunastoletniego chłopca. Niósł w ręku płaszcz, którym
nieznajoma chętnie się okryła. O czymś krótko rozmawiali, jednak zbyt cicho,
żeby mógł usłyszeć poszczególne słowa. Po chwili szybko się oddalili. Odważył
się wyjść z ukrycia dopiero, gdy miał pewność, że go nie spostrzegą. Szli w
kierunku widniejącej w oddali posiadłości.
Kim był ta kobieta? Czy ją jeszcze spotka?
Liczył na to… ogromnie.
Nagle usłyszał szelest, dochodzący z
pobliskich zarośli. Spojrzał w tamtą stronę, lecz to tylko wiatr poruszał
cienkimi gałązkami.
-
Chyba zaczynam popadać w paranoję – powiedział do siebie i wrócił na ścieżkę
wiodącą do Fallen Hills.
***
-
Było blisko – kobieta przekazała mentalnie nastolatkowi kucającemu tuż obok
niej
-
Zbyt blisko – odpowiedział jej w ten sam sposób.
-
Nic się nie martw. – Przeczesała mu przydługie włosy, w których były fragmenty
leśnej ściółki.
-
Czy to jest konieczne? - zapytał z
niepokojem
-
Tak – odpowiedziała, a jej spojrzenie zlodowaciało.
-
Boje się…
-
Nie masz czego. Dopóki jestem przy tobie, nic ci nie grozi. – W oczach kobiety
pojawiła się tkliwość, jak za każdym
razem, gdy patrzyła na chłopca.
-
Ale on nie jest zwykłym człowiekiem…?
-
I właśnie dlatego tak go potrzebujemy.
Ahoj Duszyczko:) Coś ty taka niekontaktowa hę? Dodałabyś, chociaż formularz kontaktowy, co?
OdpowiedzUsuńSorry, że tak z czapy pod najnowszym tekstem, ale nie widzę żadnego miejsca w stylu księga czy rzeczony formularz kontaktowy ;)
Karo
Hej, Karo :)
UsuńNie spodziewałam się Ciebie u siebie ;)
Formularz kontaktowy był przez jakiś miesiąc, może dłużej. Lecz nie został ani razu użyty, więc go usunęłam, co by mi bałaganu na stronie nie robił :p
W razie czego szukaj mnie na pw na gryzoniu, bądź na ES. Na @ dostanę wiadomość, tak więc nie przegapię ;)
Pozdrawiam, Soul :)
bardzo jestem ciekawa następnej części :)
OdpowiedzUsuńWitam :)
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło z tego powodu :) Rozdział 6 pojawi się niebawem :)
Pozdrawiam serdecznie, Soul :)
Widze że wchodzą nowe dwie postacie i jeszcze jedna tajemnica Bohaterka widze że przystosowuje się i już nawet zdobyla adoratora Dobrze ze nie musze czekać lece do nastepnej cześci dzieki Soul
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję :) I życzę miłej dalszej lektury :)
Usuń