Ważne

Teksty zawarte na tym blogu (poza "Za serce chwyciły") są mojego autorstwa i jako takie okryte prawami autorskimi. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie lub przetwarzanie bez zgody autora jest zabronione. Wszystkie obrazki zamieszczone na tym blogu wyszukuję w internecie. Nie jestem ich autorką, dokonuję jedynie pewnych modyfikacji w domowym zaciszu.

Postanowiłam zdjąć ze Zwierzeń "kłódkę" dla nieletnich, a posty z treściami przeznaczonymi dla osób pełnoletnich opatrzyłam oznaczeniem "+18". Tak więc ostrzegam, jeśli przy tytule posta zobaczysz "osiemnastkę", wchodzisz na własne ryzyko...

sobota, 23 marca 2013

Zsłona Czasu - Rozdział 1



Columbus, Ohio, USA, 2010r.



   Był październikowy ponury wieczór. Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a większość stolików na sali była pusta. Niedobrze, pomyślał stojący za barem blondyn. Czyżby ta wilgotna jesienna aura miała przegonić większość klientów? Z rezygnacją pokręcił głową i zabrał się do polerowania wysokich kieliszków. W sumie to niepotrzebnie, bo i tak lśniły, oślepiając swoim kryształowym blaskiem, ale musiał się czymś zająć. Zapowiadała się długa noc bez napiwków.
- Głowa do góry, przystojniaku – powiedziała filigranowa szatynka, która pojawiła się po drugiej stronie kontuaru.
- A co ty taka wesoła, Babs? – zapytał, taksując kobietę od góry do dołu. Patrząc na nią, trudno było uwierzyć, że urodziła trójkę dzieci. Ta bez mała czterdziestoletnia kelnerka atrakcyjnością przewyższała większość kobiet, jakie znał. Figura coca coli przyciągała męskie spojrzenia, a sposób poruszania sprawiał, że tętno niebezpiecznie się podnosiło. Z resztą nie tylko tętno… Wiedział o tym doskonale, bo sam był jednym z nich. Od dwóch lat, czyli odkąd zatrudnił się w „Piżmie”, wodził za nią szczenięcym wzrokiem, nie tracąc nadziei, że kiedyś przestanie dostrzegać w nim jedynie rówieśnika swojego syna.
- Oj, Marky, Marky. – Pochyliła się i potargała mu nieco przydługą grzywkę. – Jeszcze się zwalą tłumy, zobaczysz.
- Chciałbym, nienawidzę takich „martwych” wieczorów – westchnął. – Nie dość, że napiwki są co kot napłakał, to jeszcze czas dłuży się niemiłosiernie. – Powiesił kieliszek na specjalnym uchwycie. – Poza tym Mary będzie występowała przed pustą salą.
- Przypomnę ci te słowa gdzieś za trzy godziny, kiedy nie będziesz nawet miał czasu, żeby się wysikać. – Puściła mu oczko. – Ja tam nie mam nic przeciwko chwilowej labie. Najmłodsza już nie jestem i muszę się oszczędzać. – Spojrzała w dół na swoje stopy obute w czarne szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie.
- Jasne – zaśmiał się. – To ciekawe, dlaczego masz najlepsze napiwki ze wszystkich dziewczyn? – Oparł się dłońmi o blat i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- To, mój drogi – szepnęła konspiracyjnie, - nie ma nic wspólnego z moimi rdzewiejącymi stawami. – Roześmiała się i, widząc nowych klientów wchodzących do lokalu, wstała i oddaliła w ich kierunku.
- Akurat – powiedział do siebie, patrząc na to, jak płynnie kołysze biodrami.
- Mark! – Dobiegł go głos z zaplecza.
Odłożył białą serwetkę i minął jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
- Tak, Ben? – Zastał właściciela zmagającego się ze skrzynkami pełnymi butelek z alkoholem.
     Benjamin Verti przejął „Piżmo” nieco ponad rok temu po swoim dziadku, który w latach siedemdziesiątych przybył z Włoch do Stanów w towarzystwie świeżo poślubionej małżonki. To właśnie ona nadała nazwę, widniejącą na szyldzie zapraszającym do lokalu.
- Pomóż mi z tym cholerstwem – powiedział prostując plecy.
- Ile jeszcze tego zostało? – spytał barman, kierując się do wyjścia dla personelu.
- Czternaście skrzynek i dziesięć kartonów – powiedział Ben, podchodząc do furgonetki.
- No to dawaj, stary. – Mark sapnął podnosząc karton Jack’a Daniels’a. – Uwińmy się z tym szybko, dopóki nie ma ruchu.
- Słaba frekwencja? – W głosie właściciela wyraźnie było słychać troskę.
- Mikroskopijna – poprawił go blondyn. – Ale może się jeszcze rozkręci, Babs jest dobrej myśli.
- Hehe…  - roześmiał się brunet. – Ona zawsze jest dobrej myśli.
- Dziwisz jej się? – Mark dźwignął kolejny karton. – Bo ja nie.
- Ja też nie. – Ben szedł za nim ze skrzynką piwa. – Po tym wszystkim, co przeszła… Chyba tylko dzięki pozytywnemu nastawieniu to wszystko przetrwała.
     Po tych słowach obaj spoważnieli i zamilkli na jakiś czas. Starali się nie rozmawiać o prywatnych sprawach innych, zwłaszcza Babette. Jednak czasami się zapominali. Doskonale wiedzieli, ile silnej woli i samozaparcia musiała wykazać, żeby wraz z trójką dzieci uwolnić się od męża alkoholika.
- Mery już przyszła? – zapytał właściciel, próbując zmienić temat.
- Tak, szykuje się w „garderobie”. – Mężczyzna podkreślił ostatnie słowo i zaśmiał się szelmowsko.
- Hmm… - Ben odchrząknął, starając się zachować powagę. Niestety „Piżmo” nie posiadało wystarczająco dużego zaplecza, aby wygospodarować osobne pomieszczenie dla ich solistki i ta musiała się zadowolić kącikiem w magazynie na artykuły chemiczne i bieliznę stołową.
- Chłopaki, ruszajcie się. – Babette zajrzała na zaplecze. – Wieczór się rozkręca.
- Dzięki, Babs, już kończymy. – Właściciel sapnął i zwrócił się do Marka. – Wracaj za bar, z resztą poradzę sobie sam.
- Jesteś pewien?
- Taa… zmykaj.
- O.K. Ty tu jesteś szefem – powiedział Mark i już go nie było.



      
    
     Pomieszczenie nie było duże, liczyło sobie nie więcej niż dziesięć metrów kwadratowych. Dzięki proporcjom magazynu zbliżonym do kwadratu i gruntownemu przemeblowaniu, Mary udało się zorganizować kącik, gdzie mogła przygotowywać się do występów, jej „prywatna garderoba”. Najważniejszym elementem wyposażenia było nieco porysowane lustro z ramą wysadzaną białymi żarówkami. Uwielbiała styl, w jakim zostało wykonane, wyglądało identycznie jak te, które widziała na filmach o rewiowym zapleczu Las Vegas. Zdobyła je dwa miesiące temu, kiedy to dowiedziała się o generalnym remoncie Palace Theatre. Wymieniali stare wyposażenie na nowe, a niektóre, bardziej zniszczone rzeczy po prostu wyrzucali.
     Nie miała dużych wymagań, toteż zadowoliła się niewielką toaletką z lustrem mierzącym niecałe pięćdziesiąt centymetrów wysokości, którą przeznaczono do wywozu na wysypisko. Zniszczoną politurę sama usunęła i zastąpiła lakierem  w kolorze orzecha włoskiego.
     Siedząc na skrzypiącym obrotowym taborecie, spojrzała na swoje dłonie, które dopiero niedawno wróciły do normalnego wyglądu po tych pracach. Intensywnie czerwony manicure podkreślał migdałowy kształt paznokci. Zwracała na takie szczegóły uwagę, wiedziała, że ręka trzymająca mikrofon musi być zadbana, bo przyciąga uwagę widza w równym stopniu co twarz artysty.
- Artystka… - prychnęła. Dobre sobie. Śpiewanie w szkolnym chórze i dwa lata lekcji gry na pianinie u pani Madison w zamian za wyprowadzanie jej psa, nie dawały jej najmniejszych podstaw, żeby się tak nazywać. Jednakże te same zasady obowiązywały zarówno zawodowców, jak i amatorów, tak przynajmniej twierdziła, tak według niej powinno być.
     Wyprostowała się i jej wzrok spoczął na odbiciu w lśniącej tafli. Przyglądała się sobie przez chwilę, wyszukując wszystkie szczegóły, które należało poprawić. Po trwających kilka minut zabiegach stwierdziła, że brakuje jeszcze tylko odrobiny pudru. Nabrała sypki kosmetyk na gruby okrągły pędzel i delikatnie rozprowadziła na twarzy. Subtelna słodkawa woń rozniosła się po pomieszczeniu, mieszając się z zapachem wypranych i wyprasowanych obrusów, ściereczek i serwetek. To dziwne, ale lubiła to połączenie, a raczej tę nutę świeżego prania. Rozbudzała wspomnienia o domu, o życiu, które porzuciła pięć lat temu.
     Paulding, niewielkie miasteczko w północno-wschodniej części Ohio. To tam spędziła dziewiętnaście lat swojego życia, poznawała jego blaski i cienie, jak każda nastolatka. Doświadczyła pierwszej wielkiej miłości i pierwszego rozczarowania. Wiedziała, że mając nadzieję na jedno, trzeba liczyć się z ryzykiem drugiego.
     Kiedy wracała do tamtego miejsca, czasu, pierwsze, co miała przed oczami to rodzinę i mały domek przy Harrison St., w którym uczyła się chodzić. Kochała swoich rodziców, ale wiedziała, że jeśli zostanie w Paulding, to najpewniej czeka ją kariera kelnerki w jednej z kilku kafejek w mieście, lub powieli wzorzec swoich bliskich. Nie wstydziła się, szanowała zarówno ich, jak i pracę, którą wykonywali. Jednakże stanowisko stróża w Muzeum Historycznym im. Johna Pauldigna, czy salowej w Szpitalu Miejskim nie spełniało ambicji zawodowych, ani też finansowych młodej dziewczyny. A skoro nie było ich stać na opłacenie studiów jedynej córce, postanowiła spróbować gdzie indziej.
     Columbus – stolica stanu. Miasto tysiąca życzeń, jak i różnorakich perspektyw. Przyjechała tu pełna nadziei na lepsze jutro. Nie miała żadnych kwalifikacji ani znajomości, więc próbowała wszystkiego, łącznie ze sprzątaniem biurowców po nocach czy sklepów w godzinach zamknięcia, a także tego nieszczęsnego kelnerowania. Chociaż zmieniła ostatnio zdanie na temat tej profesji. Miało to miejsce niecały rok temu, kiedy dostała właśnie posadę kelnerki w „Piżmie”. Poznała kilka fajnych koleżanek „po fachu”, jak i ludzi związanych z tą branżą. Jednak doskonale wiedziała, że się do tego nie nadaje. Zbyt często rozlewała niesione na tacy drinki, nie umiała sobie radzić z „trudniejszymi” klientami. Nawet opiekuńcze skrzydła Babette nie uchroniły jej przed spoliczkowaniem kilku zbyt wulgarnych gości. Babs to co innego, zawsze wiedziała, co zrobić lub powiedzieć, żeby usadzić nawet najbardziej nachalnego czy upojonego procentami osobnika.
     Ben przez palce patrzył na jej potknięcia, na co reszta załogi wywracała ostentacyjnie oczami. Tak, wpadła w oko właścicielowi i, mimo iż nie wysyłała w jego kierunku sygnałów zachęty, ten miał do niej słabość.
     Mijały dni, a właściwie popołudnia i wieczory… często noce, tygodnie, miesiące, spuchnięte stopy, jakiś stłuczony kieliszek, marny napiwek… Aż do pewnego dnia w maju, kiedy Benjamin postanowił zakupić fortepian i zatrudnić pianistę.
     Cały czas miała w pamięci wieczór, gdy Robert grał po raz pierwszy. Był udany, mimo iż zawodowo dała totalną plamę. Co drugie zamówienie myliła, zatrzymywała się w połowie sali, żeby posłuchać melodii wydobywających się spod zwinnych palców muzyka. To było silniejsze od niej, po prostu się wyłączała i dawała ponieść tej niezwykłej magii. Przypominała sobie, jak ćwiczyła gamy na szkolnym pianinie albo u pani Madison.
     Następnego wieczoru było lepiej. Ben wziął ją wtedy na rozmowę i kilkoma ostrymi jak na niego słowami ustawił do pionu. Kontrolowała się, tylko czasami nuciła sobie pod nosem, kiedy znała wykonywany utwór. To jej zostało na stałe. Często się zapominała i śpiewała na głos nie spostrzegając zdziwionych twarzy kolegów czy klientów. Zauważyła natomiast niespodziewany wzrost napiwków. Długo się zastanawiała dlaczego. Trwało to jakiś miesiąc, potem zaczęło się dziać coś dziwnego. Przychodzili klienci i pytali, czy to jest bar ze śpiewającą kelnerką… Kilka dni zajęło wszystkim połapanie się, o co chodzi, tym bardziej, że pytanie to padało coraz częściej.
     Pewnego dnia olśniło Marka, określił Mary „śpiewającą  kelnerką, harcującą pomiędzy stolikami”. Wtedy Robert zaczął przychodzić na próby w godzinach, kiedy była w pracy. Po tygodniu czy dwóch złożył szefowi propozycję.
     Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Pamiętała tę rozmowę, jakby to było wczoraj.

- Chciałeś ze mną rozmawiać? – zapytała, otwierając drzwi do biura.
- Tak. – Ben podniósł wzrok znad sterty rachunków. – Usiądź, proszę.
Zajęła miejsce na niewielkiej skórzanej sofie pod ścianą.
- Słucham.
- Mam dla ciebie propozycję. – Wyprostował się na obrotowym krześle i podjechał w jej kierunku. Był ubrany w czarne spodnie i białą koszulę z długim rękawem, typowy strój barmana. Tego wieczoru zastępował Marka, który miał wolne.
- Propozycję?
- Tak. – Wziął głęboki wdech. – Nie chciałabyś występować razem z Bobbym?
Na początku nic nie powiedziała, ze zdziwienia zrobiła wielkie oczy i zapomniała własnego języka.
- Występować… to znaczy…? – Próbowała wydukać.
- Śpiewać – dokończył za nią.
- Ale ja… - Zamknęła na chwilę oczy i potrząsnęła głową. – Nigdy nie występowałam… nie licząc akademii w szkole. – Teraz to ona zaczerpnęła głęboko powietrza. – Skąd ci to przyszło do głowy?
- Tak właściwie, to nie mi – uśmiechnął się. – To był pomysł Roberta. Przyszedł wczoraj do mnie, pomyślał, że mogłaby to być korzystna inicjatywa.
- A ty? – zapytała. – Jak myślisz?
- Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Nie słyszałem, jak śpiewasz. Bobby twierdzi, że dobrze, a to on jest muzykiem w tym lokalu, nie ja.
Nic nie odpowiedziała, informacje powoli docierały do jej świadomości.
- Czujesz się na siłach? – Złapał ją za rękę.
- Nie wiem. – Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. – Musiałabym spróbować.
- Zróbmy tak. – Odsunął się. - Poćwicz trochę z Bobbym w czasie jego prób i zobacz, czy się w tym odnajdujesz.
- A co z moją pracą? – Nie chciała stracić stałej posady z powodu jakichś pierdół, które mogły się okazać totalną porażką.
- Spokojnie. – Podjechał z powrotem do biurka. – Jak nie wyjdzie, to wrócisz do starych obowiązków. – Wziął plik kartek w rękę i pomachał nimi. – Mam kilka zgłoszeń do pracy, zatrudnimy kogoś na okres próbny.
- O.K. – zgodziła się, nie dowierzając własnym słowom.
- No to załatwione. – Puścił jej oko. – Idź pogadać z Bobbym.

- Hej! Czy nasza gwiazda jest gotowa? – Z zamyślenia wyrwało ją pukanie i grzmiący męski głos.
- Tak, wejdź Bobby. – Odwróciła się plecami do lustra i, gdy drzwi się otworzyły, zobaczyła ciemnoskórego łysego mężczyznę po pięćdziesiątce. – Prosiłam, żebyś tak do mnie nie mówił. – Nie udało jej się ukryć wypieków na policzkach. Zwykle wszelkie oznaki zawstydzenia zasłaniała ciemnymi, prawie czarnymi włosami, lecz do występu eksponowała twarz, upinając je w hiszpański, niski kok.
- Nie bądź taka skromna, Mary. – Z uśmiechem wszedł do środka. – Wielu gości przychodzi do „Piżma” ze względu na ciebie.
- Nie pomagasz – powiedziała cicho, spuszczając wzrok.
- Już nic nie mówię – stłumił chichot. – Za dziesięć minut zaczynamy.
- O.K. Zaraz wyjdę.
- Na początek Beverly Craven? – upewnił się, wychodząc.
- Tak – powiedziała już do zamkniętych drzwi. Przez tydzień ćwiczyli tą piosenkę, każdego dnia, aż Mark uciekał z zasłoniętymi uszami na zaplecze. Dzisiaj mieli ją wykonać publicznie pierwszy raz.

      

     Wokół panowała cisza, jedynie mrugająca czerwona lampka informowała mężczyznę o przychodzącym połączeniu na wewnętrznej linii.
- Tak, Angelo – powiedział po naciśnięciu przycisku interkomu.
- Właśnie przyszedł faks od Michaela Paretta. – Usłyszał głos sekretarki. – Dane, o które pan prosił, przyjdą dopiero w poniedziałek.
     Zaklął przez zęby. Liczył na to, że w spokoju przeanalizuje te informacje, jednocześnie czekając na Sama. Akurat dwie godziny powinny mu wystarczyć. A teraz nie dość, że decyzja o zawarciu umowy się przesunie, to będzie bezczynnie siedział czekając na przyjaciela.
- Panie Daine…? – Z małego głośnika ponownie rozległ się głos kobiety.
- Trudno – chrząknął. – W takim razie zajmiemy się tym po niedzieli.
- Tak, proszę pana. – Chwilowe wahanie po drugiej stronie urządzenia. – Czy ma pan jeszcze jakieś zalecenia względem mojej osoby? – spytała niepewnie.
- Nie… nie – westchnął. – Zbliża się osiemnasta, idź do domu. Miłego weekendu, Angelo.
- Dziękuję, panu również życzę udanego wypoczynku. – Słychać było krótki trzask, a potem zaległa cisza.
     Jack rozparł się na fotelu i odwrócił w stronę okna, a raczej do tafli wzmocnionego szkła, która stanowiła całą południowo-wschodnią ścianę biurowca, gdzie mieściła się siedziba Daine Enterprise. Firma istniała na rynku od ośmiu lat i zajmowała się miedzy innymi sprowadzaniem drewna tekowego z Azji Południowej. W ciągu najbliższego miesiąca właściciel, Jack Daine, zamierzał pozyskać dostawcę ze Sri Lanki, potrzebne mu były tylko informacje potwierdzające opłacalność przedsięwzięcia. Dane, które miały przyjść dziś po południu.
- Cholera! – zaklął, uderzając pięścią w oparcie fotela. Zależało mu na czasie, bo wiedział, że nie tylko on interesował się tym regionem.
     Wstał i podszedł do niewielkiego barku stojącego pod ścianą obok wysokiej przeszklonej biblioteczki. Nalał sobie podwójnego Jasia Wędrowniczka i wrócił do biurka. Pociągnął solidny łyk, po czym odstawił szklankę na lakierowany drewniany blat. Wyjął z szuflady teczkę i zaczął przeglądać zawarte w niej materiały. Po kilku minutach podirytowany zamknął ją i przesunął na brzeg mebla. To wszystko już wiedział, nie tych informacji potrzebował. Wziął drinka do ręki i przyglądał się bursztynowemu płynowi.
- Nie ma co – westchnął. – Wieczór zapowiada się nieciekawie. – I wychylił pozostałą zawartość szklanki jednym haustem.
     Planowali z Samem wypad na miasto, skorzystać z rozrywek, jakie wieczorem oferują liczne w mieście kluby. Bardziej było to potrzebne jemu niż przyjacielowi. Odkąd go znał, potrafił zorganizować sobie czas wolny… jemu z resztą też. Z tym, że status Samhiela był niezmienny, a Jack nadal miał szansę na powrót do normalności. Zwłaszcza teraz, kiedy zbliżał się ten czas. W sumie to powinien przywyknąć do tego, jaki był i czerpać wiążące się z tym korzyści, ale po dwudziestu kilku dekadach wszystko powszednieje, traci swoją pierwotną wartość. Z Samem było inaczej, od zawsze miał ten nieograniczony czas, był to jeden z głównych aspektów jego egzystencji.
     Wyjrzał na zewnątrz. Było już ciemno, ze swojego gabinetu na trzydziestym pierwszym piętrze miał rozległy widok na centrum. Columbus zaczynało tętnić nocnym życiem, co prawda powoli, ale godzina była jeszcze młoda. Ludzi widział jako małe czarne punkciki na tle światła padającego z ulicznych lamp i sklepowych witryn. Każdy miał swoje życie, jakiś cel, do którego dążył. On też. Ale jeśli mu się nie uda, to jego istnienie będzie pozbawione jakiegokolwiek sensu, a on nawet nie będzie mógł z tym skończyć.
     Nie wiedział, czy starucha określiła to precyzyjnie, czy miał traktować treść pergaminu dosłownie, czy był jakiś margines… Z tego, co wyliczył, to był ten rok, w dwa tysiące dziesiątym wypadała trzykrotność okresu zanim Ją poznał, zanim została wypełniona pierwsza część klątwy.
     Z rozmyślań wytrącił go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz.
- Cześć. Dobrze, że dzwonisz. – Odebrał połączenie.
- Chciałem zapytać, jak interesy. Statystyki dobrze prognozują? – Po głosie Sama było słychać, że miał doskonały humor.
- Wcale – Jack mruknął do słuchawki. – Dane nie przyszły.
- To nic. – Przyjaciel go pocieszył. – W poniedziałek też jest dzień i się tym zajmiesz, a dzisiaj będziesz miał głowę wolną od cyferek… no, poza tymi określającymi wymiary kobiecego ciała – zachichotał.
- Aha… - sapnął. – O ile nie uprzedzi mnie Farell.
- I tak bywa – tamten odpowiedział. – Konkurencja nie śpi.
- Nie musisz mi o tym przypominać.
- A po co chciałeś dzwonić? – zapytał Sam, zmieniając tym samym temat. Rozmowa o komplikacjach w firmie nie była dobrym sposobem na rozpoczęcie wieczoru.
- Może umówimy się na mieście – zaproponował Jack. – Siedzę bezczynnie i nie ma sensu, żebyś tu po mnie przyjeżdżał.
- O.K. A gdzie się spotkamy?
- Może na rogu High St. i Gay?
- Może być – zgodził się. – To o dwudziestej?
- Tak, jakbym był wcześniej, to zaczekam.
- Spoko, jak się wyrobię, to też przyjadę wcześniej. – I się rozłączył.
     Mężczyzna schował telefon do marynarki i podszedł do wąskiej szafy w rogu pokoju. Wyjąwszy czarny długi płaszcz, opuścił biuro.

     Dotarcie na miejsce spotkania zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał, a to z tego powodu, że podczas spaceru, na który się zdecydował, co jakiś czas zatrzymywał się, obserwując jasno oświetlone wystawy mijanych sklepów. Część witryn zdobiły już przerażające manekiny rodem z horrorów klasy b i dyniowe lampiony, mimo iż do Haloween były jeszcze trzy tygodnie. Jedno miejsce szczególnie zwróciło jego uwagę. Była to wystawa sex shopu, gdzie centralne miejsce stanowił ogromny plakat z dwiema kobietami w seksownych przebraniach diablicy, prężących swe kuszące ciała u stóp półnagiego mężczyzny z anielskimi skrzydłami.
- Hehe… - zaśmiał się pod nosem. – Muszę tu przyprowadzić Sama.
     Gdy zbliżał się do kolejnego skrzyżowania, już z daleka widział wysoką sylwetkę przyjaciela. Postawny blondyn przestępował z nogi na nogę pod zadaszeniem jakiegoś kiosku. Jack spojrzał do góry. Faktycznie, nawet nie zauważył, kiedy z nieba zaczęła się sączyć gęsta mżawka. Postawił kołnierz płaszcza i przyspieszył kroku.
- Cześć – powiedział, zatrzymując się przy zmarzniętym koledze.
- Cześć. – Mężczyzna potarł dłonie. Było wyjątkowo zimno jak na tą porę roku. Kiedyś niskie temperatury nie stanowiły dla niego problemu, ale dawno temu utracił umiejętność radzenia sobie z takimi  niedogodnościami. – Ale paskudna pogoda, trzeba by się szybko rozgrzać od środka.
- Tak. – Jack skinął głową na powitanie. – Nie jest zbyt przyjemnie. – Przeszedł go dreszcz. Od tej wszechogarniającej wilgoci jemu też zrobiło się zimno. – Nie żebyśmy mieli złapać katar – mrugnął porozumiewawczo do kompana.
- Dobre. – Ten zaśmiał się. – Mimo wszystko nie lubię wyglądać jak zmokła kura.
- Nie sprzyja to wieczornym łowom – powiedział, a w myślach dodał, że temu mężczyźnie o anielskiej twarzy nic nie przeszkadzało w owocnym podrywie. Kobiety leciały do niego jak pszczoły do miodu. On sam też nie mógł narzekać na brak powodzenia. Wiedział, że jego idealnie ostrzyżone ciemne włosy odrobinę się teraz poskręcały nad uszami i na karku, dodając mu młodzieńczego, łobuzerskiego wyglądu. Miał dwadzieścia osiem lat, na co dzień ta dojrzałość była widoczna i niezwykle pociągająca dla płci przeciwnej, jednakże on miał już tego powoli dosyć. Przez ile lat można zdmuchiwać tę samą liczbę świeczek na torcie?
- Idziemy?
- Co? Tak. – Skupił uwagę na przyjacielu. – Ruszajmy.
- To co, wchodzimy do pierwszego lepszego baru? – zapytał Sam, spoglądając znacząco na ciemne,  przesłonięte szarymi chmurami niebo.
- W granicach rozsądku.
     Ruszyli Gay St.. Zanim doszli do Trzeciej, zajrzeli do czterech knajp, ale żadna z nich nie odpowiadała im do tego stopnia, że woleli dalej moknąć, szukając właściwego miejsca. Kilka kroków za skrzyżowaniem stanęli pod czarną markizą z purpurową nazwą lokalu.
     Jack skinął głową, dając przyjacielowi znak, żeby szedł pierwszy. Gdy minęli próg, otoczyło ich ciemne, ale ciepłe i przytulne wnętrze. Dominującymi barwami była ciemna czekolada i bakłażan, pokrywające ściany i sufit. Podłoga była w kolorze wenge, a także wszystkie meble i elementy wymagającego stolarskiego wykończenia. Po prawej stronie od wejścia była niewielka szatnia, gdzie ubrany w białą koszulę mężczyzna podnosił się właśnie z krzesła, żeby wziąć od nich okrycia. Naprzeciwko był wąski korytarz najpewniej prowadzący do toalet.
     Gdy weszli głębiej, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a na ich twarzach zagościł uśmiech. Sam wskazał głową na znajdujący się w płytkiej wnęce bar. Poszli w jego kierunku.
- Co podać? – zapytał barman, uśmiechając się.
- Podwójny Jack Daniels – powiedział Sam.
- Dla mnie czarny Johnny Walker. – Jack pokazał dwa palce dając znać chłopakowi za kontuarem, że jego objętość także ma być podwójna.
     Czekając na zamówione drinki, rozejrzeli się po sali. Bar był przy prawej ścianie, pod lewą znajdowały się skórzane loże, gdzie ażurowe przepierzenie zapewniało atmosferę prywatności. Przestrzeń między nimi wypełniały niewielkie stoliki pokryte purpurowymi obrusami. Na każdym z nich paliła się świeczka skryta pod cynamonowym kloszem. Ściana szczytowa była spowita cieniem.
- Idziemy do stolika? – zapytał blondyn.
- Tak.
     Rozejrzeli się w poszukiwaniu dogodnego miejsca. Nie mieli problemu ze znalezieniem takowego, gdyż prawie połowa stolików była wolna.
      Wstając z wysokiego stołka, Jack odezwał się do barmana:
- Poprosimy jeszcze raz to samo do stolika.
- Robi się. – Mark z zadowoleniem naszykował szkło. - Może jednak napiwki nie będą takie marne - powiedział do siebie.

     Pierwszą kolejkę wypili dość szybko, pozwalając alkoholowi rozgrzać ich zmarznięte ciała. Rozsiedli się wygodnie zdziwieni faktem, że barowe krzesełka mają boczne oparcia. Niespotykane, aczkolwiek dobrze pomyślane, wygodna pozycja sprzyja zagrzaniu miejsca na dłużej i większym zamówieniom.
- Wygląda na to, że twoje plany spaliły na panewce. – Pierwszy odezwał się Jack.
- Na to wygląda. – Sam rozejrzał się dyskretnie po stolikach. – Single tu raczej nie przychodzą. 
Powoli lokal zaczął się zapełniać parami i liczniejszymi grupkami.
- Przeżyjesz to jakoś? – Brunet zaśmiał się pod nosem.
- Spokojnie, nie jest ze mną tak źle. – Uniósł swojego drinka do góry. – Poza tym będą jeszcze inne wieczory i inne miejsca.
- Racja. – Delikatnie stuknął szklankę przyjaciela swoją. – Za te inne wieczory, co na nas czekają – wzniósł toast, jednak nie udało mu się ukryć goryczy pobrzmiewającej w jego głosie.
- Stary… - Blondyn wziął łyk bursztynowego płynu, po czym odstawił naczynie na pokryty obrusem blat stolika. – Czy to jest naprawdę takie złe? Posiadanie całej wieczności przed sobą zawsze postrzegałem jako korzyść, gratis dodany do mojej egzystencji.
- Bo nie wiesz, jak to jest smakować życie, wiedząc, że twój czas jest ograniczony.
- Tu mnie masz. – Sam przyjrzał się przyjacielowi. - Ale kiedyś nie traktowałeś nieśmiertelności jak wady. Z tego co pamiętam, to czerpałeś z tego garściami, nie gorzej ode mnie. – Uderzył go lekko pięścią w ramię.
- Wiem, jednak to się zmieniło, kiedy…
- Gdy ją poznałeś – wszedł mu w słowo. – Nie musisz mi opowiadać tej historii, byłem tam razem z tobą.
Jack wypił swojego drinka do końca i dał kelnerce znać, żeby do nich podeszła.
- Będzie O.K., tak jak było przez te wszystkie lata – kontynuował Sam. – Teraz jesteś przygnębiony, bo zbliża się ten czas… a raczej trwa. – Przyglądał się posępnej twarzy przyjaciela. – To przejdzie, tak jak wtedy i znów będziesz sobą.
- Mówisz tak, bo nie chcesz stracić odwiecznego kompana. - Jack wykrzywił usta w połowie uśmiechu. Dobrze wiedział, że to nieprawda. Sam był jego przyjacielem i chciał dla niego jedynie szczęścia. Trwał przy nim, gdy Marie odeszła, pomógł mu wyjść z doła, a było z nim bardzo źle. Nienawidził tego, że nie mógł odebrać sobie życia i pójść w ślady ukochanej.
- No baa… Przejrzałeś mnie. – Blondyn puścił mu oko. - Przed kim bym się chwalił swoimi podbojami?
- Taa… - To niesamowite, ale temu mężczyźnie zawsze udawało się podnieść go na duchu. – I tak nigdy nie mogłeś mi dorównać.
     Nie była to prawda. Rzadko kiedy jakaś kobieta była zdolna oprzeć się temu anielskiemu urokowi i niewinnej twarzy. On sam z pozoru zdawał się być jego przeciwieństwem. Z wyglądu mroczny, demoniczny, jednakże w środku ich dusze były tak podobne, jakby byli braćmi. Za takich się uważali. Zawsze trzymali się razem, ramię w ramię walcząc z przeciwnościami losu, jakie spotykali na swej drodze i kłopotami, których sami sobie często przysparzali. Zarówno jeden jak i drugi, doskonale wiedzieli, że zawsze mogą na sobie polegać, a to „zawsze” miało się nigdy nie skończyć.
- Słucham? – Przy stole pojawiła się kelnerka.
- Jeszcze raz to samo. – Spojrzenie Jacka przesunęło się wzdłuż kuszących krągłości kobiety. – Barman będzie wiedział.
- A dla pana? – Szatynka skinęła głową i spojrzała na Sama.
Ten z trudnością oderwał wzrok od kobiecych kształtów i zerknął na swoją szklankę.
- To samo. – Uśmiechnął się do kelnerki, ukazując przy tym urocze dołki w policzkach.
- Chyba ten wieczór nie będzie taki stracony – powiedział do siebie, spoglądając na oddalającą się płynnym krokiem kobietę. – Nie wiedziałem, że dzisiaj niewiasty umieją jeszcze chodzić na szpilkach. Hmm… uczta dla oczu.
- Nie wiem, czy coś ci z tego wyjdzie. – Swoimi słowami Jack sprawił, że przyjaciel wrócił do rzeczywistości.
- Nie wierzysz we mnie?
- Ależ skąd… - żachnął się. – Po prostu wydaje mi się, iż to faktycznie jest „niewiasta” i to nie taka na jedną noc.
- Czyli mój urok osobisty nie wystarczy? – spytał Sam, a na jego twarzy malowało się prawie autentyczne zatroskanie.
- W tym przypadku może tak być.
- Okaże się. – Blondyn nie tracił pozytywnego nastawienia.
- Ano, okaże.
Babette wróciła z zamówionymi drinkami. Gdy postawiła jeden przed Samem, ten zapytał:
- O której kończysz pracę?
Spojrzała na niego, wysoko unosząc ciemne brwi.
- Może później byśmy gdzieś wyskoczyli? – Z widocznym zadowoleniem lustrował jej seksowną sylwetkę.
Pochyliła się ku niemu powoli, przywołując na twarzy kokieteryjny uśmiech. Zbliżyła usta do jego ucha i powiedziała:
- Jesteś dla mnie za młody, chłopcze. – Po czym szybko się wyprostowała i odeszła.
Jack właśnie przełykał i na te słowa zachłysnął się alkoholem, aż mu z oczu popłynęły łzy.
- Jak tam kolego? – powiedział, gdy mógł już swobodnie oddychać. – Najwyraźniej dla tej damy jesteś zbyt niedojrzały. – Przy ostatnich słowach bez mała zanosił się śmiechem.
- Chyba się zakochałem – powiedział Sam, patrząc w pustkę przed sobą.
- Acha, tak samo jak w zeszłym tygodniu. – Brunet już się nie hamował i parsknął.
- To takie słodkie – westchnął. – Ona uważa, że jest dla mnie za stara.
Fakt, zawsze umiał odwrócić sprawy tak, żeby wyszło na jego korzyść.
- Ona ma trochę racji – wtrącił Jack. – Nigdy nie będziesz wystarczająco dojrzały dla kobiety szukającej stałego związku.
- Czy ty siebie słyszysz? – odparł przyjaciel. – Jakiego stałego związku? W naszym przypadku to niemożliwe.
- Rzeczywiście. – Kiwnął głową, posępniejąc.
     W tym momencie rozległy się dźwięki muzyki. Zacieniona do tej pory część sali rozbłysła w świetle, ukazując mężczyznę grającego na fortepianie.
- Jakieś występy?
- Na to wygląda.
     Obaj skupili wzrok na niewielkiej scenie. W półcieniu widać było kobiecą sylwetkę, smukłą, wysoką. Jack zesztywniał, rozpoznając wygrywaną melodię. Zawsze tak było. Nie pojmował jakim cudem ponad sto pięćdziesiąt lat temu mógł słyszeć piosenkę, która powstała w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku. Po chwili rozległ się miękki, kobiecy, lekko szeleszczący głos. Przestał oddychać. Sam z niepokojem spojrzał na przyjaciela.
- Stary, co jest? – zapytał, chwytając go za ramię, lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi, zero reakcji.
     Reflektor powoli zaczął oświetlać kobietę stojącą obok pianisty. Zaczynając od lekko rozszerzającego się dołu  czarnej sukienki, przesuwał snop światła na wąskie biodra, talię, ku dekoltowi i ramionom, a na końcu… Gdy zobaczył twarz kobiety, od razu zrozumiał zachowanie kompana. Ciemne, gładko uczesane włosy, czarne błyszczące oczy na wyrazistej twarzy z mocno, jak na kobietę, zarysowaną żuchwą, a do tego niezbyt pełne, lekko wydęte usta, które z resztą stanowiły idealnie skomponowaną całość. Może nie każdy tak to odbierał, ale Jack z pewnością. To była twarz, którą jego przyjaciel przywoływał wspomnieniami za każdym razem, gdy zamykał oczy.
*      

     Mary stała na niewysokim podeście. Oczy miała zamknięte, a jej dłonie spoczywały na mikrofonie osadzonym na srebrnym statywie. Wiedziała, że otula ją cień. Tak się zaczynał każdy ich występ. Najpierw Bobby zaczynał grać, a po kilku taktach światła reflektorów padały na jego profil i czarną błyszczącą politurę instrumentu. Potem do wygrywanej melodii Mary dołączała słowa piosenki. Pierwsze wersy śpiewała ukryta przed wzrokiem gości, dopiero po chwili drugie światło padało na jej stopy i powoli przesuwało w górę. Jej powieki unosiły się na dwie sekundy przed tym, jak jasna smuga rozświetlała skupioną twarz.
     Takie zachowanie było celowe z jej strony. Nie stresowała się widokiem ludzi wpatrzonych na to, co się dzieje na scenie, a przy braku frekwencji nie smuciły jej puste stoliki. Chociaż ten drugi wariant zdarzał się bardzo rzadko.
     Stała, wsłuchując się w muzykę i wyczekując właściwego momentu, by dołączyć do kolegi, gdy nagle bez żadnego powodu przypomniał jej się wczorajszy sen. Obraz, który nawiedzał jej umysł prawie od roku, męskie oczy o szarych tęczówkach, które przeszywały ją na wskroś, pożerały siłą swojego spojrzenia, sprawiając, że zaczynała tracić oddech, a serce próbowało się wyrwać z piersi, jak uwięziony w klatce ptak. Dlaczego teraz? Pytała siebie w duchu. Dlaczego przypomniała to sobie w tej właśnie chwili? Nie był to dobry moment, żeby jej ciało, nieposłuszne myślom, reagowało tak spontanicznie, emocjonalnie.
     Zamknęła powieki i potrząsnęła głową, odpędzając od siebie tę wizję. Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać. Otworzyła oczy, a chwilę potem oślepiło ją złote światło. Kilka sekund zajęło jej przyzwyczajenie się do tej jasności, lecz mimo wszystko nie widziała wiele poza stojącymi najbliżej stolikami. Teraz role się odwróciły, to sala była ukryta w półmroku.
     Powoli się uspokajała. Z każdym taktem lirycznej muzyki to niepokojące, a jednocześnie niezwykle przyjemne uczucie bledło, pozwalając skupić się na pracy. To właśnie zrobiła. Pierwszy raz wykonywali „Promise me”, więc powinna dołożyć wszelkich starań, żeby wyszło jak najlepiej. Nie powinna pozwolić, aby cokolwiek rozproszyło jej uwagę i zepsuło występ.
     Ten przebiegał bez potknięć. Wraz z zamilknięciem ostatniej nuty, rozległy się gromkie brawa, świadczące o tym, że lokal był pełen zadowolonych gości. Skłoniła się lekko i wskazała ręką na Roberta, który, rozpoczynając kolejny utwór, skinął głową publiczności i posłał w jej stronę pełen zadowolenia uśmiech.
     Wieczór był taki jak każdy inny. Gdy śpiewała, czerpała zadowolenie z tego, co robiła. Sprawiało jej niemałą satysfakcję obserwowanie, jak odbierają jej występ inni. Z każdą kolejną piosenką coraz bardziej się rozluźniała… zwykle. Tym razem było inaczej. Nie wiedząc czemu, nie mogła się pozbyć lekkiego lecz stałego napięcia na wysokości lędźwi. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak właśnie się dzieje, a nie był to dobry moment na rozważanie tych niewłaściwych reakcji. Wiedziała jedno i nie mogła się temu oprzeć, jej spojrzenie nieustannie podążało ku stojącemu na uboczu stolikowi. Zupełnie jakby jakiś magnes przyciągał je niemym wołaniem, a ona nie była w stanie mu się sprzeciwić. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn, lecz z powodu skierowanego na nią światła nie mogła dojrzeć ich twarzy i ku rosnącej własnej irytacji z każdą chwilą była coraz bardziej ciekawa nieznajomych.

6 komentarzy:

  1. Był październikowy ponury wieczór.
    Tu mógłby być przecinek.

    atrakcyjnością przewyższała większość kobiet jakie znał.
    Przecinek przed „jakie”.

    Figura coca coli
    Lol, WUT? Która z nich? ;D http://www.google.pl/search?safe=off&tbm=isch&q=coca+cola+butelka&revid=613311501&sa=X&ei=QMHtU5C7PIWZ0QXhm4HgCQ&ved=0CDYQ1QIoAg // W nazwach własnych używa się wielkich liter.

    Wiedział o tym doskonale, bo sam był jednym z nich.
    To znaczy kim? Męskim spojrzeniem, tętnem czy nie tylko...? ;p

    wysikać – puściła mu oczko.
    Kropka przed myślnikiem, a po nim wielką literą.

    dziewczyn? – oparł się dłońmi o blat
    Po myślniku wielką literą.

    minął jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
    Tutaj mógłby być przecinek.

    Ben? – zastał właściciela
    Po myślniku wielką literą.

    powiedział prostując plecy.
    Przecinek przed imiesłowem.

    - No to dawaj, stary – Mark sapnął podnosząc karton Jack’a Daniels’a.
    Kropka przed myślnikiem. // Przecinek przed imiesłowem. // Zbędne apostrofy, bo z nimi wychodzi Jaa Daniela:
    http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629610
    http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629618

    –W głosie właściciela wyraźnie było słychać troskę.
    Uciekła spacja.

    Doskonale wiedzieli ile silnej woli i samozaparcia musiała wykazać
    Przecinek przed „ile”.

    „garderobie” – mężczyzna podkreślił ostatnie słowo
    Kropka przed myślnikiem i wielką literą po nim.

    Ben odchrząknął starając się zachować powagę.
    Przecinek przed imiesłowem.

    jej „prywatna garderoba”.
    Prywatną garderobę.

    Siedząc na skrzypiącym obrotowym taborecie spojrzała na swoje dłonie
    Oddzielający imiesłów przecinek przed „spojrzała”.

    Jednakże te same zasady obowiązywały zarówno zawodowców jak i amatorów
    Przecinek przed „jak”. http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629799

    Subtelna słodkawa woń rozniosła się po pomieszczeniu mieszając się z zapachem wypranych
    Przecinek przed imiesłowem.

    Poulding, niewielkie miasteczko w północno-wschodniej części Ohio.
    No popatrz, Google nie zna takiego, za to zna Paulding w północno-zachodniej części Ohio. ;) http://en.wikipedia.org/wiki/Paulding,_Ohio

    mały domek przy Harrison St.
    Przy East Harrison St. czy West Harrison St.?

    szanowała zarówno ich jak i pracę
    Przecinek przed „jak”.

    Jednakże stanowisko stróża w Muzeum Historycznym im. Johna Pouldigna, czy salowej w Szpitalu Miejskim nie spełniało ambicji zawodowych, ani też finansowych młodej dziewczyny.
    Oddzielający dopowiedzenie przecinek przed „nie”. // Zbędny przecinek przed „ani”. // Johna Pauldinga nie Johna Pouldigna... http://www.johnpauldinghistoricalsociety.org // Szpital Hrabstwa (okręgu administracyjnego) Paulding to coś jak nasz powiatowy, nie miejski. ;) https://www.pauldingcountyhospital.com/

    Nie miała żadnych kwalifikacji, ani znajomości
    Zbędny przecinek.

    sprzątaniem biurowców po nocach, czy sklepów w godzinach zamknięcia
    Ten też.

    co zrobić, lub powiedzieć, żeby usadzić nawet najbardziej nachalnego, czy upojonego procentami osobnika.
    Przecinki sprzed „lub” i „czy” są do wywalenia.

    Aż pewnego dnia w maju, kiedy Benjamin postanowił zakupić fortepian i zatrudnić pianistę.
    Albo wywal przecinek i „kiedy”, albo dodaj „do” przed „pewnego”, wtedy to zdanie będzie miało sens.

    Przypominała sobie jak ćwiczyła gamy na szkolnym pianinie
    Przecinek przed „jak”.

    zdziwionych twarzy kolegów, czy klientów.
    Bez przecinka. http://www.prosteprzecinki.pl/przecinek-przed-czy

    Przychodzili klienci i pytali, czy to jest bar ze śpiewającą kelnerką… Kilka dni zajęło wszystkim połapanie się, o co chodzi, tym bardziej, że pytanie to padało coraz częściej.
    A podobno koledzy słyszeli, jak śpiewała. Wychodzi na to, że mają pamięć złotej rybki. Albo są idiotami...

    Pewnego dnia olśniło Marka
    Co za geniusz. *fejspalmuje stopą*

    Po tygodniu, czy dwóch złożył szefowi propozycję.
    Bez przecinka.

    Pamiętała tą rozmowę
    TĘ rozmowĘ.

    - Propozycję ?
    Zbędna spacja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj :)
      I znowu mój ukłon w Twoją stronę :).
      Dziękuję za wszystkie uwagi. To nieszczęsne Paulding - tak dawno to pisałam, że musiałam zerknąć do brudnopisu (dobrze, że go zachowałam). Wszystkie teksty piszę odręcznie (wiem, że to dziwne) i najprawdopodobniej źle odczytałam swoje bazgroły, bo wszystko dokładnie w necie sprawdzałam ;).
      Przecinki, kurczę... staram się pamiętać o nich przy imiesłowach, ale najwyraźniej duża część ich mi umyka :(.
      Dzięki jeszcze raz za poświęcony czas :).
      Szkoda tylko, że nie odnosisz się ani słowem do fabuły :(. Bo jestem ciekawa, co o niej myślisz, skoro czytasz dalej ;)
      Pozdrawiam, Soul :)

      Usuń
  2. - Tak.–
    Natomiast tutaj jednej brakuje.

    - Występować… to znaczy…? – próbowała wydukać.
    Raczej nie próbowała, bo widać, że się jej udało. // Po myślniku wielką literą.

    Dane, o które pan prosił przyjdą dopiero w poniedziałek.
    Przecinek przed „przyjdą”.

    Akurat dwie godziny, powinny mu wystarczyć.
    Bez przecinka.

    wysokiej przeszklonej biblioteczki.
    Tu mógłby być przecinek.

    Dobrze, że dzwonisz – odebrał połączenie.
    Kropka przed myślnikiem, a po nim wielką literą.

    - Wcale – Jack mruknął do słuchawki.
    Brak kropki przed myślnikiem.

    - To nic – przyjaciel go pocieszył.
    Kropka przed przecinkiem, wielką literą po nim.

    - Acha… - sapnął.
    Zasada jest taka:
    Ach/aha
    Ech/ehe
    Och/oho itp.

    - Może na rogu High St. i Gay?
    W Columbus krzyżują się North High St. z East Gay St. W sumie, od biedy, można użyć samych High i Gay.

    Dotarcie na miejsce spotkania zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał
    Przydałby się przecinek przed „niż”.

    co jakiś czas zatrzymywał się obserwując jasno oświetlone wystawy mijanych sklepów.
    Przecinek przed imiesłowem.

    shop’u
    Shou? Nie, jednak shopu, czyli z-tyłka-wyjęty apostrof.

    - Tak – Jack skinął głową na powitanie.
    Skinął głową już po tym, jak przywitał się słownie? // Kropka przed myślnikiem.

    - Dobre – ten zaśmiał się.
    Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.

    Kobiety się do niego kleiły jak pszczoły do miodu.
    Pomieszałaś „kleić się do kogoś” z „lecieć jak pszczoły do miodu”.

    Miał dwadzieścia osiem lat, na co dzień ta dojrzałość była widoczna
    Jeśli niespełna trzydziestolatek jest dojrzałym mężczyzną, to taki pięćdziesięciolatek to staruszek. Tag. ;D

    Przez ile lat można zdmuchiwać tę samą liczbę świeczek na torcie?
    Zaraz, czas mu się zapętlił? Bo jeśli po prostu się nie starzał, jak wampir, to i tak lat mu przybywało, przykro mi.

    - Co? Tak – skupił uwagę na przyjacielu.
    Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.

    Jack skinął głową dając przyjacielowi znak
    Przecinek przed imiesłowem.

    Podłoga była w kolorze wengi
    Coś mi się zdaje, że „wenge” się nie odmienia.

    BTW, ciemna czekolada, bakłażan i wenge? Cholernie ciemne wnętrze. Mhroczne wręcz...

    Jack pokazał dwa palce dając znać chłopakowi za kontuarem, że jego pojemność także ma być podwójna.
    Pojemność to ma szklanka. Drink ma objętość.

    Borze Szumiący, do tej czekolady z bakłażanem i wenge dochodzi purpura i cynamon? ;__;

    barowe krzesełka mają boczne oparcia.
    W sensie podłokietniki? To takie dziwne?

    spaliły na panewce – pierwszy odezwał się Jack.
    Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.

    Single tu raczej nie przychodzą. Powoli lokal zaczął się zapełniać parami i liczniejszymi grupkami .
    Brakuje oddzielenia wypowiedzi od opisu. // Zbędna spacja przed kropką.

    jak to jest, smakować życie
    Bez przecinka.

    Przejrzałeś mnie – blondyn puścił mu oko.
    Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.

    Ten z trudnością oderwał wzrok od kobiecych kształtów i zerknął na swoją szklankę.
    Buc.

    Nie wiedziałem, że dzisiaj niewiasty umieją jeszcze chodzić na szpilkach.
    No ba, nie to co kilkaset lat temu. Oh, wait... ;D

    - Może później byśmy gdzieś wyskoczyli? – Z widocznym zadowoleniem lustrował jej seksowną sylwetkę.
    Co za prymityw.

    - To takie słodkie – westchnął. – Ona uważa, że jest dla mnie za stara.
    Masz kilkaset (tysięcy?) lat, a zachowujesz się jak szczeniak. To nie jest słodkie, tylko żenujące.

    Po chwili rozległ się miękki, kobiecy, lekko szeleszczący głos. Przestał oddychać.
    Ten głos. ;)

    sto pięćdziesiąt lat temu z nawiązką
    Eee, nie. Nawiązki się w takim kontekście nie stosuje. http://sjp.pwn.pl/slownik/2487706/nawiązka

    zapytał chwytając go za ramię
    Przecinek przed imiesłowem.

    O fabule wypowiem się później, ciężko cokolwiek wyrokować po jednym rozdziale.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki, Shun :)
    Czyli cały czas u mnie szwankują przecinki i zapis dialogów. Pracuję nad tym, ale najwyraźniej zbyt wolno...
    Mam nadzieję, że w nowszych tekstach, nie ma aż tylu niedociągnięć.
    Może uda mi się dzisiaj wieczorkiem przysiąść i nanieść poprawki do tych dwóch fragmentów. Niestety dokucza mi stały deficyt czasu tylko dla siebie. Często nawet korekty tekstów robię "w towarzystwie" dzieci ;), stąd też pewnie spora część niedociągnięć ;).
    Dzięki jeszcze raz za wgląd i poprawki :)
    Pozdrawiam, Soul :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytalam caly odcinek z przyjemnością ale widze ze niektorzy zamiast zajmować się trescia szukają dziury w calym z tego co zauwazyłam Shun skoro nie interesuje jej treść powinna zatrudnić sie jako korektorka w wydawnictwie tam chyba byłaby spelniona A mnie nie musi zwracać uwagi swiadomie nie uzywam przecinków ani kropek Wracajac do tekstu tak mnie zaciekawił ze zaraz rzuce sie na drugi odcinek juz nie moge się doczekac dalszych przygód bohaterów acha i nie ukrywam się za anonimowoscia ze swoimi poglądami blanka

    OdpowiedzUsuń
  5. O fabule wypowiem się później, ciężko cokolwiek wyrokować po jednym rozdziale.
    O tak, tak, to jest to kompletne niezainteresowanie treścią.

    Blanko, twój sposób wypowiedzi jest mi doskonale obojętny, możesz już schować szabelkę. ;) No rzeczywiście, jesteś tak nieanonimowa, że aż nazwałaś się jak postać z Chaos Legion. <3

    OdpowiedzUsuń

Za wszelkie komentarze bardzo dziękuję. Są one paliwem dla machiny zwanej weną i mobilizują do pisania jak nic innego :) Pozdrawiam wszystkich, Soul :)