Columbus, Ohio, USA, 2010r.
Był październikowy ponury wieczór.
Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a większość stolików na sali była pusta.
Niedobrze, pomyślał stojący za barem blondyn. Czyżby ta wilgotna jesienna aura
miała przegonić większość klientów? Z rezygnacją pokręcił głową i zabrał się do
polerowania wysokich kieliszków. W sumie to niepotrzebnie, bo i tak lśniły,
oślepiając swoim kryształowym blaskiem, ale musiał się czymś zająć. Zapowiadała
się długa noc bez napiwków.
- Głowa do góry, przystojniaku – powiedziała
filigranowa szatynka, która pojawiła się po drugiej stronie kontuaru.
- A co ty taka wesoła, Babs? – zapytał,
taksując kobietę od góry do dołu. Patrząc na nią, trudno było uwierzyć, że
urodziła trójkę dzieci. Ta bez mała czterdziestoletnia kelnerka atrakcyjnością
przewyższała większość kobiet, jakie znał. Figura coca coli przyciągała męskie
spojrzenia, a sposób poruszania sprawiał, że tętno niebezpiecznie się
podnosiło. Z resztą nie tylko tętno… Wiedział o tym doskonale, bo sam był
jednym z nich. Od dwóch lat, czyli odkąd zatrudnił się w „Piżmie”, wodził za
nią szczenięcym wzrokiem, nie tracąc nadziei, że kiedyś przestanie dostrzegać w
nim jedynie rówieśnika swojego syna.
- Oj, Marky, Marky. – Pochyliła się i
potargała mu nieco przydługą grzywkę. – Jeszcze się zwalą tłumy, zobaczysz.
- Chciałbym, nienawidzę takich
„martwych” wieczorów – westchnął. – Nie dość, że napiwki są co kot napłakał, to
jeszcze czas dłuży się niemiłosiernie. – Powiesił kieliszek na specjalnym
uchwycie. – Poza tym Mary będzie występowała przed pustą salą.
- Przypomnę ci te słowa gdzieś za trzy
godziny, kiedy nie będziesz nawet miał czasu, żeby się wysikać. – Puściła mu
oczko. – Ja tam nie mam nic przeciwko chwilowej labie. Najmłodsza już nie
jestem i muszę się oszczędzać. – Spojrzała w dół na swoje stopy obute w czarne
szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie.
- Jasne – zaśmiał się. – To ciekawe,
dlaczego masz najlepsze napiwki ze wszystkich dziewczyn? – Oparł się dłońmi o
blat i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- To, mój drogi – szepnęła konspiracyjnie,
- nie ma nic wspólnego z moimi rdzewiejącymi stawami. – Roześmiała się i, widząc
nowych klientów wchodzących do lokalu, wstała i oddaliła w ich kierunku.
- Akurat – powiedział do siebie,
patrząc na to, jak płynnie kołysze biodrami.
- Mark! – Dobiegł go głos z zaplecza.
Odłożył białą serwetkę i minął
jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
- Tak, Ben? – Zastał właściciela
zmagającego się ze skrzynkami pełnymi butelek z alkoholem.
Benjamin Verti przejął „Piżmo” nieco ponad rok temu po swoim dziadku,
który w latach siedemdziesiątych przybył z Włoch do Stanów w towarzystwie
świeżo poślubionej małżonki. To właśnie ona nadała nazwę, widniejącą na szyldzie
zapraszającym do lokalu.
- Pomóż mi z tym cholerstwem –
powiedział prostując plecy.
- Ile jeszcze tego zostało? – spytał
barman, kierując się do wyjścia dla personelu.
- Czternaście skrzynek i dziesięć
kartonów – powiedział Ben, podchodząc do furgonetki.
- No to dawaj, stary. – Mark sapnął
podnosząc karton Jack’a Daniels’a. – Uwińmy się z tym szybko, dopóki nie ma
ruchu.
- Słaba frekwencja? – W głosie
właściciela wyraźnie było słychać troskę.
- Mikroskopijna – poprawił go blondyn.
– Ale może się jeszcze rozkręci, Babs jest dobrej myśli.
- Hehe… - roześmiał się brunet. – Ona zawsze jest
dobrej myśli.
- Dziwisz jej się? – Mark dźwignął
kolejny karton. – Bo ja nie.
- Ja też nie. – Ben szedł za nim ze
skrzynką piwa. – Po tym wszystkim, co przeszła… Chyba tylko dzięki pozytywnemu
nastawieniu to wszystko przetrwała.
Po tych słowach obaj spoważnieli i zamilkli na jakiś czas. Starali się
nie rozmawiać o prywatnych sprawach innych, zwłaszcza Babette. Jednak czasami
się zapominali. Doskonale wiedzieli, ile silnej woli i samozaparcia musiała
wykazać, żeby wraz z trójką dzieci uwolnić się od męża alkoholika.
- Mery już przyszła? – zapytał
właściciel, próbując zmienić temat.
- Tak, szykuje się w „garderobie”. – Mężczyzna podkreślił ostatnie słowo i zaśmiał się szelmowsko.
- Hmm… - Ben odchrząknął, starając się
zachować powagę. Niestety „Piżmo” nie posiadało wystarczająco dużego zaplecza,
aby wygospodarować osobne pomieszczenie dla ich solistki i ta musiała się
zadowolić kącikiem w magazynie na artykuły chemiczne i bieliznę stołową.
- Chłopaki, ruszajcie się. – Babette
zajrzała na zaplecze. – Wieczór się rozkręca.
- Dzięki, Babs, już kończymy. – Właściciel sapnął i zwrócił się do Marka. – Wracaj za bar, z resztą poradzę
sobie sam.
- Jesteś pewien?
- Taa… zmykaj.
- O.K. Ty tu jesteś szefem – powiedział
Mark i już go nie było.
Pomieszczenie nie było duże, liczyło sobie nie więcej niż dziesięć
metrów kwadratowych. Dzięki proporcjom magazynu zbliżonym do kwadratu i
gruntownemu przemeblowaniu, Mary udało się zorganizować kącik, gdzie mogła
przygotowywać się do występów, jej „prywatna garderoba”. Najważniejszym elementem
wyposażenia było nieco porysowane lustro z ramą wysadzaną białymi żarówkami.
Uwielbiała styl, w jakim zostało wykonane, wyglądało identycznie jak te, które
widziała na filmach o rewiowym zapleczu Las Vegas. Zdobyła je dwa miesiące
temu, kiedy to dowiedziała się o generalnym remoncie Palace Theatre. Wymieniali
stare wyposażenie na nowe, a niektóre, bardziej zniszczone rzeczy po prostu
wyrzucali.
Nie miała dużych wymagań, toteż zadowoliła się niewielką toaletką z
lustrem mierzącym niecałe pięćdziesiąt centymetrów wysokości, którą
przeznaczono do wywozu na wysypisko. Zniszczoną politurę sama usunęła i
zastąpiła lakierem w kolorze orzecha
włoskiego.
Siedząc na skrzypiącym obrotowym taborecie, spojrzała na swoje dłonie,
które dopiero niedawno wróciły do normalnego wyglądu po tych pracach.
Intensywnie czerwony manicure podkreślał migdałowy kształt paznokci. Zwracała
na takie szczegóły uwagę, wiedziała, że ręka trzymająca mikrofon musi być
zadbana, bo przyciąga uwagę widza w równym stopniu co twarz artysty.
- Artystka… - prychnęła. Dobre sobie.
Śpiewanie w szkolnym chórze i dwa lata lekcji gry na pianinie u pani Madison w
zamian za wyprowadzanie jej psa, nie dawały jej najmniejszych podstaw, żeby się
tak nazywać. Jednakże te same zasady obowiązywały zarówno zawodowców, jak i
amatorów, tak przynajmniej twierdziła, tak według niej powinno być.
Wyprostowała się i jej wzrok spoczął na odbiciu w lśniącej tafli.
Przyglądała się sobie przez chwilę, wyszukując wszystkie szczegóły, które
należało poprawić. Po trwających kilka minut zabiegach stwierdziła, że brakuje
jeszcze tylko odrobiny pudru. Nabrała sypki kosmetyk na gruby okrągły pędzel i
delikatnie rozprowadziła na twarzy. Subtelna słodkawa woń rozniosła się po
pomieszczeniu, mieszając się z zapachem wypranych i wyprasowanych obrusów,
ściereczek i serwetek. To dziwne, ale lubiła to połączenie, a raczej tę nutę
świeżego prania. Rozbudzała wspomnienia o domu, o życiu, które porzuciła pięć
lat temu.
Paulding, niewielkie miasteczko w północno-wschodniej części Ohio. To
tam spędziła dziewiętnaście lat swojego życia, poznawała jego blaski i cienie,
jak każda nastolatka. Doświadczyła pierwszej wielkiej miłości i pierwszego
rozczarowania. Wiedziała, że mając nadzieję na jedno, trzeba liczyć się z
ryzykiem drugiego.
Kiedy wracała do tamtego miejsca, czasu, pierwsze, co miała przed oczami
to rodzinę i mały domek przy Harrison St., w którym uczyła się chodzić. Kochała
swoich rodziców, ale wiedziała, że jeśli zostanie w Paulding, to najpewniej
czeka ją kariera kelnerki w jednej z kilku kafejek w mieście, lub powieli
wzorzec swoich bliskich. Nie wstydziła się, szanowała zarówno ich, jak i pracę,
którą wykonywali. Jednakże stanowisko stróża w Muzeum Historycznym im. Johna
Pauldigna, czy salowej w Szpitalu Miejskim nie spełniało ambicji zawodowych,
ani też finansowych młodej dziewczyny. A skoro nie było ich stać na opłacenie
studiów jedynej córce, postanowiła spróbować gdzie indziej.
Columbus – stolica stanu. Miasto tysiąca życzeń, jak i różnorakich
perspektyw. Przyjechała tu pełna nadziei na lepsze jutro. Nie miała żadnych
kwalifikacji ani znajomości, więc próbowała wszystkiego, łącznie ze
sprzątaniem biurowców po nocach czy sklepów w godzinach zamknięcia, a także
tego nieszczęsnego kelnerowania. Chociaż zmieniła ostatnio zdanie na temat tej
profesji. Miało to miejsce niecały rok temu, kiedy dostała właśnie posadę
kelnerki w „Piżmie”. Poznała kilka fajnych koleżanek „po fachu”, jak i ludzi
związanych z tą branżą. Jednak doskonale wiedziała, że się do tego nie nadaje.
Zbyt często rozlewała niesione na tacy drinki, nie umiała sobie radzić z
„trudniejszymi” klientami. Nawet opiekuńcze skrzydła Babette nie uchroniły jej
przed spoliczkowaniem kilku zbyt wulgarnych gości. Babs to co innego, zawsze
wiedziała, co zrobić lub powiedzieć, żeby usadzić nawet najbardziej
nachalnego czy upojonego procentami osobnika.
Ben przez palce patrzył na jej potknięcia, na co reszta załogi wywracała
ostentacyjnie oczami. Tak, wpadła w oko właścicielowi i, mimo iż nie wysyłała w
jego kierunku sygnałów zachęty, ten miał do niej słabość.
Mijały dni, a właściwie popołudnia i wieczory… często noce, tygodnie,
miesiące, spuchnięte stopy, jakiś stłuczony kieliszek, marny napiwek… Aż do
pewnego dnia w maju, kiedy Benjamin postanowił zakupić fortepian i zatrudnić
pianistę.
Cały czas miała w pamięci
wieczór, gdy Robert grał po raz pierwszy. Był udany, mimo iż zawodowo dała
totalną plamę. Co drugie zamówienie myliła, zatrzymywała się w połowie sali,
żeby posłuchać melodii wydobywających się spod zwinnych palców muzyka. To było
silniejsze od niej, po prostu się wyłączała i dawała ponieść tej niezwykłej
magii. Przypominała sobie, jak ćwiczyła gamy na szkolnym pianinie albo u pani
Madison.
Następnego wieczoru było lepiej. Ben wziął ją wtedy na rozmowę i kilkoma
ostrymi jak na niego słowami ustawił do pionu. Kontrolowała się, tylko czasami
nuciła sobie pod nosem, kiedy znała wykonywany utwór. To jej zostało na stałe.
Często się zapominała i śpiewała na głos nie spostrzegając zdziwionych twarzy
kolegów czy klientów. Zauważyła natomiast niespodziewany wzrost napiwków.
Długo się zastanawiała dlaczego. Trwało to jakiś miesiąc, potem zaczęło się
dziać coś dziwnego. Przychodzili klienci i pytali, czy to jest bar ze
śpiewającą kelnerką… Kilka dni zajęło wszystkim połapanie się, o co chodzi, tym
bardziej, że pytanie to padało coraz częściej.
Pewnego dnia olśniło Marka, określił Mary „śpiewającą kelnerką, harcującą pomiędzy stolikami”. Wtedy
Robert zaczął przychodzić na próby w godzinach, kiedy była w pracy. Po
tygodniu czy dwóch złożył szefowi propozycję.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Pamiętała tę rozmowę, jakby to było
wczoraj.
- Chciałeś ze mną rozmawiać? –
zapytała, otwierając drzwi do biura.
- Tak. – Ben podniósł wzrok znad sterty
rachunków. – Usiądź, proszę.
Zajęła miejsce na niewielkiej
skórzanej sofie pod ścianą.
- Słucham.
- Mam dla ciebie propozycję. – Wyprostował się na obrotowym krześle i podjechał w jej kierunku. Był ubrany w
czarne spodnie i białą koszulę z długim rękawem, typowy strój barmana. Tego
wieczoru zastępował Marka, który miał wolne.
- Propozycję?
- Tak. – Wziął głęboki wdech. – Nie
chciałabyś występować razem z Bobbym?
Na początku nic nie powiedziała, ze
zdziwienia zrobiła wielkie oczy i zapomniała własnego języka.
- Występować… to znaczy…? – Próbowała
wydukać.
- Śpiewać – dokończył za nią.
- Ale ja… - Zamknęła na chwilę oczy i
potrząsnęła głową. – Nigdy nie występowałam… nie licząc akademii w szkole. – Teraz to ona zaczerpnęła głęboko powietrza. – Skąd ci to przyszło do głowy?
- Tak właściwie, to nie mi –
uśmiechnął się. – To był pomysł Roberta. Przyszedł wczoraj do mnie, pomyślał,
że mogłaby to być korzystna inicjatywa.
- A ty? – zapytała. – Jak myślisz?
- Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Nie
słyszałem, jak śpiewasz. Bobby twierdzi, że dobrze, a to on jest muzykiem w tym
lokalu, nie ja.
Nic nie odpowiedziała, informacje
powoli docierały do jej świadomości.
- Czujesz się na siłach? – Złapał ją
za rękę.
- Nie wiem. – Podniosła wzrok i
spojrzała mu prosto w oczy. – Musiałabym spróbować.
- Zróbmy tak. – Odsunął się. - Poćwicz
trochę z Bobbym w czasie jego prób i zobacz, czy się w tym odnajdujesz.
- A co z moją pracą? – Nie chciała
stracić stałej posady z powodu jakichś pierdół, które mogły się okazać totalną
porażką.
- Spokojnie. – Podjechał z powrotem do
biurka. – Jak nie wyjdzie, to wrócisz do starych obowiązków. – Wziął plik
kartek w rękę i pomachał nimi. – Mam kilka zgłoszeń do pracy, zatrudnimy kogoś
na okres próbny.
- O.K. – zgodziła się, nie dowierzając
własnym słowom.
- No to załatwione. – Puścił jej oko. –
Idź pogadać z Bobbym.
- Hej! Czy nasza gwiazda jest gotowa?
– Z zamyślenia wyrwało ją pukanie i grzmiący męski głos.
- Tak, wejdź Bobby. – Odwróciła się
plecami do lustra i, gdy drzwi się otworzyły, zobaczyła ciemnoskórego łysego
mężczyznę po pięćdziesiątce. – Prosiłam, żebyś tak do mnie nie mówił. – Nie
udało jej się ukryć wypieków na policzkach. Zwykle wszelkie oznaki zawstydzenia
zasłaniała ciemnymi, prawie czarnymi włosami, lecz do występu eksponowała twarz,
upinając je w hiszpański, niski kok.
- Nie bądź taka skromna, Mary. – Z
uśmiechem wszedł do środka. – Wielu gości przychodzi do „Piżma” ze względu na
ciebie.
- Nie pomagasz – powiedziała cicho,
spuszczając wzrok.
- Już nic nie mówię – stłumił chichot.
– Za dziesięć minut zaczynamy.
- O.K. Zaraz wyjdę.
- Na początek Beverly Craven? –
upewnił się, wychodząc.
- Tak – powiedziała już do zamkniętych
drzwi. Przez tydzień ćwiczyli tą piosenkę, każdego dnia, aż Mark uciekał z
zasłoniętymi uszami na zaplecze. Dzisiaj mieli ją wykonać publicznie pierwszy
raz.
Wokół panowała cisza, jedynie mrugająca czerwona lampka informowała
mężczyznę o przychodzącym połączeniu na wewnętrznej linii.
- Tak, Angelo – powiedział po naciśnięciu
przycisku interkomu.
- Właśnie przyszedł faks od Michaela
Paretta. – Usłyszał głos sekretarki. – Dane, o które pan prosił, przyjdą dopiero
w poniedziałek.
Zaklął przez zęby. Liczył na to, że w spokoju przeanalizuje te
informacje, jednocześnie czekając na Sama. Akurat dwie godziny powinny mu
wystarczyć. A teraz nie dość, że decyzja o zawarciu umowy się przesunie, to
będzie bezczynnie siedział czekając na przyjaciela.
- Panie Daine…? – Z małego głośnika
ponownie rozległ się głos kobiety.
- Trudno – chrząknął. – W takim razie
zajmiemy się tym po niedzieli.
- Tak, proszę pana. – Chwilowe wahanie
po drugiej stronie urządzenia. – Czy ma pan jeszcze jakieś zalecenia względem
mojej osoby? – spytała niepewnie.
- Nie… nie – westchnął. – Zbliża się
osiemnasta, idź do domu. Miłego weekendu, Angelo.
- Dziękuję, panu również życzę udanego
wypoczynku. – Słychać było krótki trzask, a potem zaległa cisza.
Jack rozparł się na fotelu i odwrócił w stronę okna, a raczej do tafli
wzmocnionego szkła, która stanowiła całą południowo-wschodnią ścianę biurowca,
gdzie mieściła się siedziba Daine Enterprise. Firma istniała na rynku od ośmiu
lat i zajmowała się miedzy innymi sprowadzaniem drewna tekowego z Azji
Południowej. W ciągu najbliższego miesiąca właściciel, Jack Daine, zamierzał
pozyskać dostawcę ze Sri Lanki, potrzebne mu były tylko informacje
potwierdzające opłacalność przedsięwzięcia. Dane, które miały przyjść dziś po
południu.
- Cholera! – zaklął, uderzając pięścią
w oparcie fotela. Zależało mu na czasie, bo wiedział, że nie tylko on
interesował się tym regionem.
Wstał i podszedł do niewielkiego barku stojącego pod ścianą obok
wysokiej przeszklonej biblioteczki. Nalał sobie podwójnego Jasia Wędrowniczka i
wrócił do biurka. Pociągnął solidny łyk, po czym odstawił szklankę na
lakierowany drewniany blat. Wyjął z szuflady teczkę i zaczął przeglądać zawarte
w niej materiały. Po kilku minutach podirytowany zamknął ją i przesunął na
brzeg mebla. To wszystko już wiedział, nie tych informacji potrzebował. Wziął
drinka do ręki i przyglądał się bursztynowemu płynowi.
- Nie ma co – westchnął. – Wieczór
zapowiada się nieciekawie. – I wychylił pozostałą zawartość szklanki jednym
haustem.
Planowali z Samem wypad na miasto, skorzystać z rozrywek, jakie
wieczorem oferują liczne w mieście kluby. Bardziej było to potrzebne jemu niż
przyjacielowi. Odkąd go znał, potrafił zorganizować sobie czas wolny… jemu z
resztą też. Z tym, że status Samhiela był niezmienny, a Jack nadal miał szansę
na powrót do normalności. Zwłaszcza teraz, kiedy zbliżał się ten czas. W sumie
to powinien przywyknąć do tego, jaki był i czerpać wiążące się z tym korzyści,
ale po dwudziestu kilku dekadach wszystko powszednieje, traci swoją pierwotną
wartość. Z Samem było inaczej, od zawsze miał ten nieograniczony czas, był to
jeden z głównych aspektów jego egzystencji.
Wyjrzał na zewnątrz. Było już ciemno, ze swojego gabinetu na
trzydziestym pierwszym piętrze miał rozległy widok na centrum. Columbus
zaczynało tętnić nocnym życiem, co prawda powoli, ale godzina była jeszcze
młoda. Ludzi widział jako małe czarne punkciki na tle światła padającego z
ulicznych lamp i sklepowych witryn. Każdy miał swoje życie, jakiś cel, do
którego dążył. On też. Ale jeśli mu się nie uda, to jego istnienie będzie
pozbawione jakiegokolwiek sensu, a on nawet nie będzie mógł z tym skończyć.
Nie wiedział, czy starucha określiła to precyzyjnie, czy miał traktować
treść pergaminu dosłownie, czy był jakiś margines… Z tego, co wyliczył, to był
ten rok, w dwa tysiące dziesiątym wypadała trzykrotność okresu zanim Ją poznał, zanim została
wypełniona pierwsza część klątwy.
Z rozmyślań wytrącił go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz.
- Cześć. Dobrze, że dzwonisz. – Odebrał
połączenie.
- Chciałem zapytać, jak interesy.
Statystyki dobrze prognozują? – Po głosie Sama było słychać, że miał doskonały
humor.
- Wcale – Jack mruknął do słuchawki. –
Dane nie przyszły.
- To nic. – Przyjaciel go pocieszył. –
W poniedziałek też jest dzień i się tym zajmiesz, a dzisiaj będziesz miał głowę
wolną od cyferek… no, poza tymi określającymi wymiary kobiecego ciała –
zachichotał.
- Aha… - sapnął. – O ile nie uprzedzi
mnie Farell.
- I tak bywa – tamten odpowiedział. –
Konkurencja nie śpi.
- Nie musisz mi o tym przypominać.
- A po co chciałeś dzwonić? – zapytał
Sam, zmieniając tym samym temat. Rozmowa o komplikacjach w firmie nie była
dobrym sposobem na rozpoczęcie wieczoru.
- Może umówimy się na mieście –
zaproponował Jack. – Siedzę bezczynnie i nie ma sensu, żebyś tu po mnie
przyjeżdżał.
- O.K. A gdzie się spotkamy?
- Może na rogu High St. i Gay?
- Może być – zgodził się. – To o
dwudziestej?
- Tak, jakbym był wcześniej, to
zaczekam.
- Spoko, jak się wyrobię, to też
przyjadę wcześniej. – I się rozłączył.
Mężczyzna schował telefon do marynarki i podszedł do wąskiej szafy w
rogu pokoju. Wyjąwszy czarny długi płaszcz, opuścił biuro.
Dotarcie na miejsce spotkania zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał, a
to z tego powodu, że podczas spaceru, na który się zdecydował, co jakiś czas
zatrzymywał się, obserwując jasno oświetlone wystawy mijanych sklepów. Część
witryn zdobiły już przerażające manekiny rodem z horrorów klasy b i dyniowe
lampiony, mimo iż do Haloween były jeszcze trzy tygodnie. Jedno miejsce
szczególnie zwróciło jego uwagę. Była to wystawa sex shopu, gdzie centralne
miejsce stanowił ogromny plakat z dwiema kobietami w seksownych przebraniach
diablicy, prężących swe kuszące ciała u stóp półnagiego mężczyzny z anielskimi
skrzydłami.
- Hehe… - zaśmiał się pod nosem. –
Muszę tu przyprowadzić Sama.
Gdy zbliżał się do kolejnego skrzyżowania, już z daleka widział wysoką
sylwetkę przyjaciela. Postawny blondyn przestępował z nogi na nogę pod
zadaszeniem jakiegoś kiosku. Jack spojrzał do góry. Faktycznie, nawet nie
zauważył, kiedy z nieba zaczęła się sączyć gęsta mżawka. Postawił kołnierz
płaszcza i przyspieszył kroku.
- Cześć – powiedział, zatrzymując się
przy zmarzniętym koledze.
- Cześć. – Mężczyzna potarł dłonie.
Było wyjątkowo zimno jak na tą porę roku. Kiedyś niskie temperatury nie
stanowiły dla niego problemu, ale dawno temu utracił umiejętność radzenia sobie
z takimi niedogodnościami. – Ale
paskudna pogoda, trzeba by się szybko rozgrzać od środka.
- Tak. – Jack skinął głową na
powitanie. – Nie jest zbyt przyjemnie. – Przeszedł go dreszcz. Od tej
wszechogarniającej wilgoci jemu też zrobiło się zimno. – Nie żebyśmy mieli
złapać katar – mrugnął porozumiewawczo do kompana.
- Dobre. – Ten zaśmiał się. – Mimo
wszystko nie lubię wyglądać jak zmokła kura.
- Nie sprzyja to wieczornym łowom –
powiedział, a w myślach dodał, że temu mężczyźnie o anielskiej twarzy nic nie
przeszkadzało w owocnym podrywie. Kobiety leciały do niego jak pszczoły do
miodu. On sam też nie mógł narzekać na brak powodzenia. Wiedział, że jego
idealnie ostrzyżone ciemne włosy odrobinę się teraz poskręcały nad uszami i na
karku, dodając mu młodzieńczego, łobuzerskiego wyglądu. Miał dwadzieścia osiem
lat, na co dzień ta dojrzałość była widoczna i niezwykle pociągająca dla płci
przeciwnej, jednakże on miał już tego powoli dosyć. Przez ile lat można
zdmuchiwać tę samą liczbę świeczek na torcie?
- Idziemy?
- Co? Tak. – Skupił uwagę na
przyjacielu. – Ruszajmy.
- To co, wchodzimy do pierwszego
lepszego baru? – zapytał Sam, spoglądając znacząco na ciemne, przesłonięte szarymi chmurami niebo.
- W granicach rozsądku.
Ruszyli Gay St.. Zanim doszli do Trzeciej, zajrzeli do czterech knajp,
ale żadna z nich nie odpowiadała im do tego stopnia, że woleli dalej moknąć,
szukając właściwego miejsca. Kilka kroków za skrzyżowaniem stanęli pod czarną
markizą z purpurową nazwą lokalu.
Jack skinął głową, dając przyjacielowi znak, żeby szedł pierwszy. Gdy
minęli próg, otoczyło ich ciemne, ale ciepłe i przytulne wnętrze. Dominującymi
barwami była ciemna czekolada i bakłażan, pokrywające ściany i sufit. Podłoga
była w kolorze wenge, a także wszystkie meble i elementy wymagającego
stolarskiego wykończenia. Po prawej stronie od wejścia była niewielka szatnia,
gdzie ubrany w białą koszulę mężczyzna podnosił się właśnie z krzesła, żeby
wziąć od nich okrycia. Naprzeciwko był wąski korytarz najpewniej prowadzący do
toalet.
Gdy weszli głębiej, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a na ich twarzach
zagościł uśmiech. Sam wskazał głową na znajdujący się w płytkiej wnęce bar.
Poszli w jego kierunku.
- Co podać? – zapytał barman,
uśmiechając się.
- Podwójny Jack Daniels – powiedział
Sam.
- Dla mnie czarny Johnny Walker. – Jack
pokazał dwa palce dając znać chłopakowi za kontuarem, że jego objętość także
ma być podwójna.
Czekając na zamówione drinki, rozejrzeli się po sali. Bar był przy prawej
ścianie, pod lewą znajdowały się skórzane loże, gdzie ażurowe przepierzenie
zapewniało atmosferę prywatności. Przestrzeń między nimi wypełniały niewielkie
stoliki pokryte purpurowymi obrusami. Na każdym z nich paliła się świeczka
skryta pod cynamonowym kloszem. Ściana szczytowa była spowita cieniem.
- Idziemy do stolika? – zapytał
blondyn.
- Tak.
Rozejrzeli się w poszukiwaniu dogodnego miejsca. Nie mieli problemu ze
znalezieniem takowego, gdyż prawie połowa stolików była wolna.
Wstając z wysokiego stołka, Jack odezwał się do barmana:
- Poprosimy jeszcze raz to samo do stolika.
- Robi się. – Mark z zadowoleniem
naszykował szkło. - Może jednak napiwki nie będą takie marne - powiedział do
siebie.
Pierwszą kolejkę wypili dość szybko, pozwalając alkoholowi rozgrzać ich
zmarznięte ciała. Rozsiedli się wygodnie zdziwieni faktem, że barowe krzesełka
mają boczne oparcia. Niespotykane, aczkolwiek dobrze pomyślane, wygodna pozycja
sprzyja zagrzaniu miejsca na dłużej i większym zamówieniom.
- Wygląda na to, że twoje plany
spaliły na panewce. – Pierwszy odezwał się Jack.
- Na to wygląda. – Sam rozejrzał się
dyskretnie po stolikach. – Single tu raczej nie przychodzą.
Powoli lokal zaczął się zapełniać parami i liczniejszymi grupkami.
Powoli lokal zaczął się zapełniać parami i liczniejszymi grupkami.
- Przeżyjesz to jakoś? – Brunet
zaśmiał się pod nosem.
- Spokojnie, nie jest ze mną tak źle. – Uniósł swojego drinka do góry. – Poza tym będą jeszcze inne wieczory i inne
miejsca.
- Racja. – Delikatnie stuknął szklankę
przyjaciela swoją. – Za te inne wieczory, co na nas czekają – wzniósł toast,
jednak nie udało mu się ukryć goryczy pobrzmiewającej w jego głosie.
- Stary… - Blondyn wziął łyk
bursztynowego płynu, po czym odstawił naczynie na pokryty obrusem blat stolika.
– Czy to jest naprawdę takie złe? Posiadanie całej wieczności przed sobą zawsze
postrzegałem jako korzyść, gratis dodany do mojej egzystencji.
- Bo nie wiesz, jak to jest smakować
życie, wiedząc, że twój czas jest ograniczony.
- Tu mnie masz. – Sam przyjrzał się
przyjacielowi. - Ale kiedyś nie traktowałeś nieśmiertelności jak wady. Z tego
co pamiętam, to czerpałeś z tego garściami, nie gorzej ode mnie. – Uderzył go
lekko pięścią w ramię.
- Wiem, jednak to się zmieniło, kiedy…
- Gdy ją poznałeś – wszedł mu w słowo.
– Nie musisz mi opowiadać tej historii, byłem tam razem z tobą.
Jack wypił swojego drinka do końca i
dał kelnerce znać, żeby do nich podeszła.
- Będzie O.K., tak jak było przez te
wszystkie lata – kontynuował Sam. – Teraz jesteś przygnębiony, bo zbliża się ten
czas… a raczej trwa. – Przyglądał się posępnej twarzy przyjaciela. – To
przejdzie, tak jak wtedy i znów będziesz sobą.
- Mówisz tak, bo nie chcesz stracić
odwiecznego kompana. - Jack wykrzywił usta w połowie uśmiechu. Dobrze wiedział,
że to nieprawda. Sam był jego przyjacielem i chciał dla niego jedynie
szczęścia. Trwał przy nim, gdy Marie odeszła, pomógł mu wyjść z doła, a było z
nim bardzo źle. Nienawidził tego, że nie mógł odebrać sobie życia i pójść w
ślady ukochanej.
- No baa… Przejrzałeś mnie. – Blondyn
puścił mu oko. - Przed kim bym się chwalił swoimi podbojami?
- Taa… - To niesamowite, ale temu
mężczyźnie zawsze udawało się podnieść go na duchu. – I tak nigdy nie mogłeś mi
dorównać.
Nie była to prawda. Rzadko kiedy jakaś kobieta była zdolna oprzeć się
temu anielskiemu urokowi i niewinnej twarzy. On sam z pozoru zdawał się być
jego przeciwieństwem. Z wyglądu mroczny, demoniczny, jednakże w środku ich
dusze były tak podobne, jakby byli braćmi. Za takich się uważali. Zawsze
trzymali się razem, ramię w ramię walcząc z przeciwnościami losu, jakie
spotykali na swej drodze i kłopotami, których sami sobie często przysparzali. Zarówno
jeden jak i drugi, doskonale wiedzieli, że zawsze mogą na sobie polegać, a to
„zawsze” miało się nigdy nie skończyć.
- Słucham? – Przy stole pojawiła się
kelnerka.
- Jeszcze raz to samo. – Spojrzenie
Jacka przesunęło się wzdłuż kuszących krągłości kobiety. – Barman będzie
wiedział.
- A dla pana? – Szatynka skinęła głową i
spojrzała na Sama.
Ten z trudnością oderwał wzrok od
kobiecych kształtów i zerknął na swoją szklankę.
- To samo. – Uśmiechnął się do kelnerki,
ukazując przy tym urocze dołki w policzkach.
- Chyba ten wieczór nie będzie taki
stracony – powiedział do siebie, spoglądając na oddalającą się płynnym krokiem
kobietę. – Nie wiedziałem, że dzisiaj niewiasty umieją jeszcze chodzić na
szpilkach. Hmm… uczta dla oczu.
- Nie wiem, czy coś ci z tego wyjdzie.
– Swoimi słowami Jack sprawił, że przyjaciel wrócił do rzeczywistości.
- Nie wierzysz we mnie?
- Ależ skąd… - żachnął się. – Po
prostu wydaje mi się, iż to faktycznie jest „niewiasta” i to nie taka na jedną
noc.
- Czyli mój urok osobisty nie
wystarczy? – spytał Sam, a na jego twarzy malowało się prawie autentyczne
zatroskanie.
- W tym przypadku może tak być.
- Okaże się. – Blondyn nie tracił
pozytywnego nastawienia.
- Ano, okaże.
Babette wróciła z zamówionymi
drinkami. Gdy postawiła jeden przed Samem, ten zapytał:
- O której kończysz pracę?
Spojrzała na niego, wysoko unosząc
ciemne brwi.
- Może później byśmy gdzieś
wyskoczyli? – Z widocznym zadowoleniem lustrował jej seksowną sylwetkę.
Pochyliła się ku niemu powoli,
przywołując na twarzy kokieteryjny uśmiech. Zbliżyła usta do jego ucha i
powiedziała:
- Jesteś dla mnie za młody, chłopcze. – Po czym szybko się wyprostowała i odeszła.
Jack właśnie przełykał i na te słowa
zachłysnął się alkoholem, aż mu z oczu popłynęły łzy.
- Jak tam kolego? – powiedział, gdy mógł
już swobodnie oddychać. – Najwyraźniej dla tej damy jesteś zbyt niedojrzały. – Przy ostatnich słowach bez mała zanosił się śmiechem.
- Chyba się zakochałem – powiedział
Sam, patrząc w pustkę przed sobą.
- Acha, tak samo jak w zeszłym
tygodniu. – Brunet już się nie hamował i parsknął.
- To takie słodkie – westchnął. – Ona
uważa, że jest dla mnie za stara.
Fakt, zawsze umiał odwrócić sprawy
tak, żeby wyszło na jego korzyść.
- Ona ma trochę racji – wtrącił Jack.
– Nigdy nie będziesz wystarczająco dojrzały dla kobiety szukającej stałego
związku.
- Czy ty siebie słyszysz? – odparł
przyjaciel. – Jakiego stałego związku? W naszym przypadku to niemożliwe.
- Rzeczywiście. – Kiwnął głową,
posępniejąc.
W tym momencie rozległy się dźwięki muzyki. Zacieniona do tej pory część
sali rozbłysła w świetle, ukazując mężczyznę grającego na fortepianie.
- Jakieś występy?
- Na to wygląda.
Obaj skupili wzrok na niewielkiej scenie. W półcieniu widać było kobiecą
sylwetkę, smukłą, wysoką. Jack zesztywniał, rozpoznając wygrywaną melodię.
Zawsze tak było. Nie pojmował jakim cudem ponad sto pięćdziesiąt lat temu
mógł słyszeć piosenkę, która powstała w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku.
Po chwili rozległ się miękki, kobiecy, lekko szeleszczący głos. Przestał
oddychać. Sam z niepokojem spojrzał na przyjaciela.
- Stary, co jest? – zapytał, chwytając
go za ramię, lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi, zero reakcji.
Reflektor powoli zaczął oświetlać kobietę stojącą obok pianisty. Zaczynając
od lekko rozszerzającego się dołu czarnej
sukienki, przesuwał snop światła na wąskie biodra, talię, ku dekoltowi i
ramionom, a na końcu… Gdy zobaczył twarz kobiety, od razu zrozumiał zachowanie
kompana. Ciemne, gładko uczesane włosy, czarne błyszczące oczy na wyrazistej
twarzy z mocno, jak na kobietę, zarysowaną żuchwą, a do tego niezbyt pełne,
lekko wydęte usta, które z resztą stanowiły idealnie skomponowaną całość. Może
nie każdy tak to odbierał, ale Jack z pewnością. To była twarz, którą jego
przyjaciel przywoływał wspomnieniami za każdym razem, gdy zamykał oczy.
*
Mary stała na niewysokim podeście. Oczy miała zamknięte, a jej dłonie
spoczywały na mikrofonie osadzonym na srebrnym statywie. Wiedziała, że otula ją
cień. Tak się zaczynał każdy ich występ. Najpierw Bobby zaczynał grać, a po
kilku taktach światła reflektorów padały na jego profil i czarną błyszczącą
politurę instrumentu. Potem do wygrywanej melodii Mary dołączała słowa
piosenki. Pierwsze wersy śpiewała ukryta przed wzrokiem gości, dopiero po
chwili drugie światło padało na jej stopy i powoli przesuwało w górę. Jej
powieki unosiły się na dwie sekundy przed tym, jak jasna smuga rozświetlała
skupioną twarz.
Takie zachowanie było celowe z jej strony. Nie stresowała się widokiem
ludzi wpatrzonych na to, co się dzieje na scenie, a przy braku frekwencji nie
smuciły jej puste stoliki. Chociaż ten drugi wariant zdarzał się bardzo rzadko.
Stała, wsłuchując się w muzykę i wyczekując właściwego momentu, by
dołączyć do kolegi, gdy nagle bez żadnego powodu przypomniał jej się wczorajszy
sen. Obraz, który nawiedzał jej umysł prawie od roku, męskie oczy o szarych
tęczówkach, które przeszywały ją na wskroś, pożerały siłą swojego spojrzenia,
sprawiając, że zaczynała tracić oddech, a serce próbowało się wyrwać z piersi,
jak uwięziony w klatce ptak. Dlaczego teraz? Pytała siebie w duchu. Dlaczego
przypomniała to sobie w tej właśnie chwili? Nie był to dobry moment, żeby jej
ciało, nieposłuszne myślom, reagowało tak spontanicznie, emocjonalnie.
Zamknęła powieki i potrząsnęła głową, odpędzając od siebie tę wizję.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać. Otworzyła oczy, a chwilę potem
oślepiło ją złote światło. Kilka sekund zajęło jej przyzwyczajenie się do tej
jasności, lecz mimo wszystko nie widziała wiele poza stojącymi najbliżej
stolikami. Teraz role się odwróciły, to sala była ukryta w półmroku.
Powoli się uspokajała. Z każdym taktem lirycznej muzyki to niepokojące,
a jednocześnie niezwykle przyjemne uczucie bledło, pozwalając skupić się na
pracy. To właśnie zrobiła. Pierwszy raz wykonywali „Promise me”, więc powinna
dołożyć wszelkich starań, żeby wyszło jak najlepiej. Nie powinna pozwolić, aby
cokolwiek rozproszyło jej uwagę i zepsuło występ.
Ten przebiegał bez potknięć. Wraz z zamilknięciem ostatniej nuty,
rozległy się gromkie brawa, świadczące o tym, że lokal był pełen zadowolonych
gości. Skłoniła się lekko i wskazała ręką na Roberta, który, rozpoczynając
kolejny utwór, skinął głową publiczności i posłał w jej stronę pełen zadowolenia
uśmiech.
Wieczór był taki jak każdy inny. Gdy śpiewała, czerpała zadowolenie z
tego, co robiła. Sprawiało jej niemałą satysfakcję obserwowanie, jak odbierają
jej występ inni. Z każdą kolejną piosenką coraz bardziej się rozluźniała…
zwykle. Tym razem było inaczej. Nie wiedząc czemu, nie mogła się pozbyć lekkiego
lecz stałego napięcia na wysokości lędźwi. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego
tak właśnie się dzieje, a nie był to dobry moment na rozważanie tych
niewłaściwych reakcji. Wiedziała jedno i nie mogła się temu oprzeć, jej
spojrzenie nieustannie podążało ku stojącemu na uboczu stolikowi. Zupełnie
jakby jakiś magnes przyciągał je niemym wołaniem, a ona nie była w stanie mu
się sprzeciwić. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn, lecz z powodu skierowanego na
nią światła nie mogła dojrzeć ich twarzy i ku rosnącej własnej irytacji z każdą
chwilą była coraz bardziej ciekawa nieznajomych.
Był październikowy ponury wieczór.
OdpowiedzUsuńTu mógłby być przecinek.
atrakcyjnością przewyższała większość kobiet jakie znał.
Przecinek przed „jakie”.
Figura coca coli
Lol, WUT? Która z nich? ;D http://www.google.pl/search?safe=off&tbm=isch&q=coca+cola+butelka&revid=613311501&sa=X&ei=QMHtU5C7PIWZ0QXhm4HgCQ&ved=0CDYQ1QIoAg // W nazwach własnych używa się wielkich liter.
Wiedział o tym doskonale, bo sam był jednym z nich.
To znaczy kim? Męskim spojrzeniem, tętnem czy nie tylko...? ;p
wysikać – puściła mu oczko.
Kropka przed myślnikiem, a po nim wielką literą.
dziewczyn? – oparł się dłońmi o blat
Po myślniku wielką literą.
minął jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
Tutaj mógłby być przecinek.
Ben? – zastał właściciela
Po myślniku wielką literą.
powiedział prostując plecy.
Przecinek przed imiesłowem.
- No to dawaj, stary – Mark sapnął podnosząc karton Jack’a Daniels’a.
Kropka przed myślnikiem. // Przecinek przed imiesłowem. // Zbędne apostrofy, bo z nimi wychodzi Jaa Daniela:
http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629610
http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629618
–W głosie właściciela wyraźnie było słychać troskę.
Uciekła spacja.
Doskonale wiedzieli ile silnej woli i samozaparcia musiała wykazać
Przecinek przed „ile”.
„garderobie” – mężczyzna podkreślił ostatnie słowo
Kropka przed myślnikiem i wielką literą po nim.
Ben odchrząknął starając się zachować powagę.
Przecinek przed imiesłowem.
jej „prywatna garderoba”.
Prywatną garderobę.
Siedząc na skrzypiącym obrotowym taborecie spojrzała na swoje dłonie
Oddzielający imiesłów przecinek przed „spojrzała”.
Jednakże te same zasady obowiązywały zarówno zawodowców jak i amatorów
Przecinek przed „jak”. http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629799
Subtelna słodkawa woń rozniosła się po pomieszczeniu mieszając się z zapachem wypranych
Przecinek przed imiesłowem.
Poulding, niewielkie miasteczko w północno-wschodniej części Ohio.
No popatrz, Google nie zna takiego, za to zna Paulding w północno-zachodniej części Ohio. ;) http://en.wikipedia.org/wiki/Paulding,_Ohio
mały domek przy Harrison St.
Przy East Harrison St. czy West Harrison St.?
szanowała zarówno ich jak i pracę
Przecinek przed „jak”.
Jednakże stanowisko stróża w Muzeum Historycznym im. Johna Pouldigna, czy salowej w Szpitalu Miejskim nie spełniało ambicji zawodowych, ani też finansowych młodej dziewczyny.
Oddzielający dopowiedzenie przecinek przed „nie”. // Zbędny przecinek przed „ani”. // Johna Pauldinga nie Johna Pouldigna... http://www.johnpauldinghistoricalsociety.org // Szpital Hrabstwa (okręgu administracyjnego) Paulding to coś jak nasz powiatowy, nie miejski. ;) https://www.pauldingcountyhospital.com/
Nie miała żadnych kwalifikacji, ani znajomości
Zbędny przecinek.
sprzątaniem biurowców po nocach, czy sklepów w godzinach zamknięcia
Ten też.
co zrobić, lub powiedzieć, żeby usadzić nawet najbardziej nachalnego, czy upojonego procentami osobnika.
Przecinki sprzed „lub” i „czy” są do wywalenia.
Aż pewnego dnia w maju, kiedy Benjamin postanowił zakupić fortepian i zatrudnić pianistę.
Albo wywal przecinek i „kiedy”, albo dodaj „do” przed „pewnego”, wtedy to zdanie będzie miało sens.
Przypominała sobie jak ćwiczyła gamy na szkolnym pianinie
Przecinek przed „jak”.
zdziwionych twarzy kolegów, czy klientów.
Bez przecinka. http://www.prosteprzecinki.pl/przecinek-przed-czy
Przychodzili klienci i pytali, czy to jest bar ze śpiewającą kelnerką… Kilka dni zajęło wszystkim połapanie się, o co chodzi, tym bardziej, że pytanie to padało coraz częściej.
A podobno koledzy słyszeli, jak śpiewała. Wychodzi na to, że mają pamięć złotej rybki. Albo są idiotami...
Pewnego dnia olśniło Marka
Co za geniusz. *fejspalmuje stopą*
Po tygodniu, czy dwóch złożył szefowi propozycję.
Bez przecinka.
Pamiętała tą rozmowę
TĘ rozmowĘ.
- Propozycję ?
Zbędna spacja.
Witaj :)
UsuńI znowu mój ukłon w Twoją stronę :).
Dziękuję za wszystkie uwagi. To nieszczęsne Paulding - tak dawno to pisałam, że musiałam zerknąć do brudnopisu (dobrze, że go zachowałam). Wszystkie teksty piszę odręcznie (wiem, że to dziwne) i najprawdopodobniej źle odczytałam swoje bazgroły, bo wszystko dokładnie w necie sprawdzałam ;).
Przecinki, kurczę... staram się pamiętać o nich przy imiesłowach, ale najwyraźniej duża część ich mi umyka :(.
Dzięki jeszcze raz za poświęcony czas :).
Szkoda tylko, że nie odnosisz się ani słowem do fabuły :(. Bo jestem ciekawa, co o niej myślisz, skoro czytasz dalej ;)
Pozdrawiam, Soul :)
- Tak.–
OdpowiedzUsuńNatomiast tutaj jednej brakuje.
- Występować… to znaczy…? – próbowała wydukać.
Raczej nie próbowała, bo widać, że się jej udało. // Po myślniku wielką literą.
Dane, o które pan prosił przyjdą dopiero w poniedziałek.
Przecinek przed „przyjdą”.
Akurat dwie godziny, powinny mu wystarczyć.
Bez przecinka.
wysokiej przeszklonej biblioteczki.
Tu mógłby być przecinek.
Dobrze, że dzwonisz – odebrał połączenie.
Kropka przed myślnikiem, a po nim wielką literą.
- Wcale – Jack mruknął do słuchawki.
Brak kropki przed myślnikiem.
- To nic – przyjaciel go pocieszył.
Kropka przed przecinkiem, wielką literą po nim.
- Acha… - sapnął.
Zasada jest taka:
Ach/aha
Ech/ehe
Och/oho itp.
- Może na rogu High St. i Gay?
W Columbus krzyżują się North High St. z East Gay St. W sumie, od biedy, można użyć samych High i Gay.
Dotarcie na miejsce spotkania zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał
Przydałby się przecinek przed „niż”.
co jakiś czas zatrzymywał się obserwując jasno oświetlone wystawy mijanych sklepów.
Przecinek przed imiesłowem.
shop’u
Shou? Nie, jednak shopu, czyli z-tyłka-wyjęty apostrof.
- Tak – Jack skinął głową na powitanie.
Skinął głową już po tym, jak przywitał się słownie? // Kropka przed myślnikiem.
- Dobre – ten zaśmiał się.
Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.
Kobiety się do niego kleiły jak pszczoły do miodu.
Pomieszałaś „kleić się do kogoś” z „lecieć jak pszczoły do miodu”.
Miał dwadzieścia osiem lat, na co dzień ta dojrzałość była widoczna
Jeśli niespełna trzydziestolatek jest dojrzałym mężczyzną, to taki pięćdziesięciolatek to staruszek. Tag. ;D
Przez ile lat można zdmuchiwać tę samą liczbę świeczek na torcie?
Zaraz, czas mu się zapętlił? Bo jeśli po prostu się nie starzał, jak wampir, to i tak lat mu przybywało, przykro mi.
- Co? Tak – skupił uwagę na przyjacielu.
Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.
Jack skinął głową dając przyjacielowi znak
Przecinek przed imiesłowem.
Podłoga była w kolorze wengi
Coś mi się zdaje, że „wenge” się nie odmienia.
BTW, ciemna czekolada, bakłażan i wenge? Cholernie ciemne wnętrze. Mhroczne wręcz...
Jack pokazał dwa palce dając znać chłopakowi za kontuarem, że jego pojemność także ma być podwójna.
Pojemność to ma szklanka. Drink ma objętość.
Borze Szumiący, do tej czekolady z bakłażanem i wenge dochodzi purpura i cynamon? ;__;
barowe krzesełka mają boczne oparcia.
W sensie podłokietniki? To takie dziwne?
spaliły na panewce – pierwszy odezwał się Jack.
Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.
Single tu raczej nie przychodzą. Powoli lokal zaczął się zapełniać parami i liczniejszymi grupkami .
Brakuje oddzielenia wypowiedzi od opisu. // Zbędna spacja przed kropką.
jak to jest, smakować życie
Bez przecinka.
Przejrzałeś mnie – blondyn puścił mu oko.
Kropka przed myślnikiem, wielką literą po nim.
Ten z trudnością oderwał wzrok od kobiecych kształtów i zerknął na swoją szklankę.
Buc.
Nie wiedziałem, że dzisiaj niewiasty umieją jeszcze chodzić na szpilkach.
No ba, nie to co kilkaset lat temu. Oh, wait... ;D
- Może później byśmy gdzieś wyskoczyli? – Z widocznym zadowoleniem lustrował jej seksowną sylwetkę.
Co za prymityw.
- To takie słodkie – westchnął. – Ona uważa, że jest dla mnie za stara.
Masz kilkaset (tysięcy?) lat, a zachowujesz się jak szczeniak. To nie jest słodkie, tylko żenujące.
Po chwili rozległ się miękki, kobiecy, lekko szeleszczący głos. Przestał oddychać.
Ten głos. ;)
sto pięćdziesiąt lat temu z nawiązką
Eee, nie. Nawiązki się w takim kontekście nie stosuje. http://sjp.pwn.pl/slownik/2487706/nawiązka
zapytał chwytając go za ramię
Przecinek przed imiesłowem.
O fabule wypowiem się później, ciężko cokolwiek wyrokować po jednym rozdziale.
Dzięki, Shun :)
OdpowiedzUsuńCzyli cały czas u mnie szwankują przecinki i zapis dialogów. Pracuję nad tym, ale najwyraźniej zbyt wolno...
Mam nadzieję, że w nowszych tekstach, nie ma aż tylu niedociągnięć.
Może uda mi się dzisiaj wieczorkiem przysiąść i nanieść poprawki do tych dwóch fragmentów. Niestety dokucza mi stały deficyt czasu tylko dla siebie. Często nawet korekty tekstów robię "w towarzystwie" dzieci ;), stąd też pewnie spora część niedociągnięć ;).
Dzięki jeszcze raz za wgląd i poprawki :)
Pozdrawiam, Soul :)
Przeczytalam caly odcinek z przyjemnością ale widze ze niektorzy zamiast zajmować się trescia szukają dziury w calym z tego co zauwazyłam Shun skoro nie interesuje jej treść powinna zatrudnić sie jako korektorka w wydawnictwie tam chyba byłaby spelniona A mnie nie musi zwracać uwagi swiadomie nie uzywam przecinków ani kropek Wracajac do tekstu tak mnie zaciekawił ze zaraz rzuce sie na drugi odcinek juz nie moge się doczekac dalszych przygód bohaterów acha i nie ukrywam się za anonimowoscia ze swoimi poglądami blanka
OdpowiedzUsuńO fabule wypowiem się później, ciężko cokolwiek wyrokować po jednym rozdziale.
OdpowiedzUsuńO tak, tak, to jest to kompletne niezainteresowanie treścią.
Blanko, twój sposób wypowiedzi jest mi doskonale obojętny, możesz już schować szabelkę. ;) No rzeczywiście, jesteś tak nieanonimowa, że aż nazwałaś się jak postać z Chaos Legion. <3