Columbus, Ohio, USA, 2010r.
Był październikowy ponury wieczór.
Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a większość stolików na sali była pusta.
Niedobrze, pomyślał stojący za barem blondyn. Czyżby ta wilgotna jesienna aura
miała przegonić większość klientów? Z rezygnacją pokręcił głową i zabrał się do
polerowania wysokich kieliszków. W sumie to niepotrzebnie, bo i tak lśniły,
oślepiając swoim kryształowym blaskiem, ale musiał się czymś zająć. Zapowiadała
się długa noc bez napiwków.
- Głowa do góry, przystojniaku – powiedziała
filigranowa szatynka, która pojawiła się po drugiej stronie kontuaru.
- A co ty taka wesoła, Babs? – zapytał,
taksując kobietę od góry do dołu. Patrząc na nią, trudno było uwierzyć, że
urodziła trójkę dzieci. Ta bez mała czterdziestoletnia kelnerka atrakcyjnością
przewyższała większość kobiet, jakie znał. Figura coca coli przyciągała męskie
spojrzenia, a sposób poruszania sprawiał, że tętno niebezpiecznie się
podnosiło. Z resztą nie tylko tętno… Wiedział o tym doskonale, bo sam był
jednym z nich. Od dwóch lat, czyli odkąd zatrudnił się w „Piżmie”, wodził za
nią szczenięcym wzrokiem, nie tracąc nadziei, że kiedyś przestanie dostrzegać w
nim jedynie rówieśnika swojego syna.
- Oj, Marky, Marky. – Pochyliła się i
potargała mu nieco przydługą grzywkę. – Jeszcze się zwalą tłumy, zobaczysz.
- Chciałbym, nienawidzę takich
„martwych” wieczorów – westchnął. – Nie dość, że napiwki są co kot napłakał, to
jeszcze czas dłuży się niemiłosiernie. – Powiesił kieliszek na specjalnym
uchwycie. – Poza tym Mary będzie występowała przed pustą salą.
- Przypomnę ci te słowa gdzieś za trzy
godziny, kiedy nie będziesz nawet miał czasu, żeby się wysikać. – Puściła mu
oczko. – Ja tam nie mam nic przeciwko chwilowej labie. Najmłodsza już nie
jestem i muszę się oszczędzać. – Spojrzała w dół na swoje stopy obute w czarne
szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie.
- Jasne – zaśmiał się. – To ciekawe,
dlaczego masz najlepsze napiwki ze wszystkich dziewczyn? – Oparł się dłońmi o
blat i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- To, mój drogi – szepnęła konspiracyjnie,
- nie ma nic wspólnego z moimi rdzewiejącymi stawami. – Roześmiała się i, widząc
nowych klientów wchodzących do lokalu, wstała i oddaliła w ich kierunku.
- Akurat – powiedział do siebie,
patrząc na to, jak płynnie kołysze biodrami.
- Mark! – Dobiegł go głos z zaplecza.
Odłożył białą serwetkę i minął
jednoskrzydłowe wahadłowe drzwi.
- Tak, Ben? – Zastał właściciela
zmagającego się ze skrzynkami pełnymi butelek z alkoholem.
Benjamin Verti przejął „Piżmo” nieco ponad rok temu po swoim dziadku,
który w latach siedemdziesiątych przybył z Włoch do Stanów w towarzystwie
świeżo poślubionej małżonki. To właśnie ona nadała nazwę, widniejącą na szyldzie
zapraszającym do lokalu.
- Pomóż mi z tym cholerstwem –
powiedział prostując plecy.
- Ile jeszcze tego zostało? – spytał
barman, kierując się do wyjścia dla personelu.
- Czternaście skrzynek i dziesięć
kartonów – powiedział Ben, podchodząc do furgonetki.
- No to dawaj, stary. – Mark sapnął
podnosząc karton Jack’a Daniels’a. – Uwińmy się z tym szybko, dopóki nie ma
ruchu.
- Słaba frekwencja? – W głosie
właściciela wyraźnie było słychać troskę.
- Mikroskopijna – poprawił go blondyn.
– Ale może się jeszcze rozkręci, Babs jest dobrej myśli.
- Hehe… - roześmiał się brunet. – Ona zawsze jest
dobrej myśli.
- Dziwisz jej się? – Mark dźwignął
kolejny karton. – Bo ja nie.
- Ja też nie. – Ben szedł za nim ze
skrzynką piwa. – Po tym wszystkim, co przeszła… Chyba tylko dzięki pozytywnemu
nastawieniu to wszystko przetrwała.
Po tych słowach obaj spoważnieli i zamilkli na jakiś czas. Starali się
nie rozmawiać o prywatnych sprawach innych, zwłaszcza Babette. Jednak czasami
się zapominali. Doskonale wiedzieli, ile silnej woli i samozaparcia musiała
wykazać, żeby wraz z trójką dzieci uwolnić się od męża alkoholika.
- Mery już przyszła? – zapytał
właściciel, próbując zmienić temat.
- Tak, szykuje się w „garderobie”. – Mężczyzna podkreślił ostatnie słowo i zaśmiał się szelmowsko.
- Hmm… - Ben odchrząknął, starając się
zachować powagę. Niestety „Piżmo” nie posiadało wystarczająco dużego zaplecza,
aby wygospodarować osobne pomieszczenie dla ich solistki i ta musiała się
zadowolić kącikiem w magazynie na artykuły chemiczne i bieliznę stołową.
- Chłopaki, ruszajcie się. – Babette
zajrzała na zaplecze. – Wieczór się rozkręca.
- Dzięki, Babs, już kończymy. – Właściciel sapnął i zwrócił się do Marka. – Wracaj za bar, z resztą poradzę
sobie sam.
- Jesteś pewien?
- Taa… zmykaj.
- O.K. Ty tu jesteś szefem – powiedział
Mark i już go nie było.