Półwysep
Gover, Walia, 1842r.
Pierwszym,
co dotarło do jej podświadomości, był śpiew ptaków. Poza nieśmiałym ćwierkaniem
otaczała ją całkowita cisza, która działała jak lekarstwo na wycieńczoną duszę,
a jednocześnie napawała lękiem.
Nie poruszyła się, leżała na wznak z
zamkniętymi oczami. Pozwoliła wspomnieniom przywrócić ostatnie wydarzenia,
napad, ból, a potem… już nic. Nie podobała jej się otaczająca ją błogość,
przecież powinna słyszeć buczenie, czy piszczenie jakiejś szpitalnej aparatury.
Z korytarza powinny dochodzić głosy i kroki personelu. W żadnym szpitalu nie
jest aż tak cicho, chyba że… Nie… nie mogła umrzeć… To jeszcze nie była jej
pora, wszystko miała przed sobą, przyszłość - nieważne, że nieznaną - ale czekało
ją życie, które sama mogła kształtować. To musiała być pomyłka, ktoś popełnił
straszliwy błąd…
-
Nie! – Zerwała się z krzykiem.
Siedziała, dysząc ciężko z otwartymi z
przerażenia oczami. Wstrzymała na chwilę powietrze, żeby po paru sekundach
wypuścić je powoli. Opuściła powieki i wzięła głęboki wdech. To był tylko sen.
Dzięki Bogu, pomyślała i, rozkoszując się ogarniającą ją radością, opadła na
plecy. Przeciągnęła się leniwie, czując jak jej ciało zapada się w miękkie posłanie.
Przesunęła ramionami tak jakby chciała zrobić orła na śniegu i… zesztywniała.
Coś było nie tak. Jej łóżko było o wiele twardsze i z całą pewnością nie takie
duże. Zaczęła po omacku badać rękami pościel. Po samym dotyku nie potrafiła
rozpoznać, co to był za materiał, ale miała pewność, że nie jest to jej
bawełniana poszwa, coś jak jedwab ale grubszy i milszy w zetknięciu z wrażliwą
skórą.
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą
łososiowy baldachim. Była tak zdezorientowana, że nie zrobiła nic, tylko
wpatrywała się w delikatny kolor. Po chwili usiadła, zamrugała energicznie
powiekami i rozejrzała się dookoła.
Wnętrze, które ją otaczało, było jej
zupełnie obce i okropnie… słodkie. To było pierwsze określenie, jakie jej się
nasunęło, żeby opisać pomieszczenie. Duży, około dwudziestometrowy pokój miał
całe ściany pokryte kremową boazerią. Jedynymi miejscami wolnymi od tych
jasnych paneli były dwa ogromne okna na ścianie po lewo, częściowo zasłonięte
ciężkimi kotarami w kolorze baldachimu i mieszczące się na ścianie naprzeciwko
nich wielkie, białe dwuskrzydłowe drzwi. Na podłodze z jasnobrązowych desek
leżał owalny łososiowy dywan stanowiący jakby centralny punkt pokoju. Łoże, na
którym się znajdowała, zasłane było białą pościelą, a obłe słupy podtrzymujące baldachim
miały kolor desek podłogowych.
Spojrzała na swoją prawą dłoń i tuż nad
nadgarstkiem zobaczyła mankiet rękawa, oczywiście w kolorze łososiowym.
Wstrzymała oddech i przełknęła. Przebiegła wzrokiem wzdłuż ramienia
uświadamiając sobie, że to, co miała na sobie, było kolorystycznie dobrane do
wystroju pokoju.
-
Co jest…? – mruknęła i zrzuciła z siebie kołdrę.
-
O Boże… - Jęknęła, widząc, że jest ubrana w prostą, żeby nie powiedzieć
workowatą, bawełnianą koszulę sięgającą samych kostek. Zerwała się i wyskoczyła
z łóżka jak poparzona.
Wtem
otworzyły się drzwi. Do środka wbiegła dziewczyna w białym odzieniu i
bawełnianym czepku na głowie w tym samym kolorze.
-
Mary-Ann, co się stało? – wystraszona podbiegła do niej i złapała za ramiona.
Mary patrzyła na nią, nie mogąc nic powiedzieć,
ani wyrwać się z uścisku delikatnych dłoni.
-
Mary-Ann…? – Dziewczyna przyglądała się jej z troską. Uniosła jedną rękę i
odgarnęła z pokrytego potem czoła kobiety pasmo ciemnych włosów.
Mary, nie wiedząc czemu, pozwoliła na to,
a sam gest wydał jej się dziwnie miły, uspokajający. W odrętwieniu dała się
poprowadzić do łóżka i posadzić.
-
Och, jak ja się cieszę, że się obudziłaś. – Nieznajoma się zaśmiała i mocno
uściskała Mary, po czym odsunęła się i spoważniała. – Odpowiedz coś – poprosiła
na powrót zmartwiona.
-
Ja… - Mary zdołała jedynie wydukać.
-
Tak bardzo się martwiliśmy. – Na twarzy dziewczyny ponownie zagościł uśmiech.
Co
jest grane?! W głowie zdezorientowanej kobiety rozbrzmiewało nieme pytanie. Kim
jest ta dziewczyna? Kim jest Mary-Ann?
-
Spałaś ponad dwa dni. – Tamta zdawała się nie zwracać uwagi na jej reakcję, a
raczej jej brak i gadała jak nakręcona. – Ten upadek musiał być bardzo pechowy.
Ivory uciekła i Tobiasowi udało się ją złapać dopiero wieczorem. Papa chciał ją
od razu zastrzelić, ale mama mu nie pozwoliła… Ach, mama i papa… - zaperzyła się.
– Jakże oni się ucieszą, kiedy się dowiedzą…
-
Elisabeth. – Dziewczynie przerwał kobiecy głos. – Daj siostrze odpocząć, na
pierwszy rzut oka widać, że nie doszła jeszcze do siebie. – Stojąca w progu postać zlustrowała ją od
stóp do głów. – I na Boga, idź się ubrać. Nie przystoi pannie tak biegać po
domu w samej koszuli nocnej.
-
Tak jest, mamo. – Ta wstała, dygnęła, po czym szybciutko wymknęła się z pokoju.
Ubrana w długą brązową suknię kobieta
spokojnym krokiem weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do
Mary.
-
Jak się czujesz? – spytała, siadając obok niej. – Jesteś rozpalona – stwierdziła,
dotykając wierzchem dłoni jej czoła.
-
Ja… co…? – Co mogła odpowiedzieć? Nie miała pojęcia, co się dzieje, gdzie jest,
ani kim są te kobiety. Była przerażona, spanikowana… nic nie rozumiała. Obie
zdawały się ją znać, tylko inaczej ją nazywały.
-
Może powinnaś się jeszcze położyć – zaproponowała kobieta i pchnęła delikatnie
Mary, aby opadła na poduszki. – Odpocznij. – Pochyliła się i pocałowała ją w
czoło. – Przyślę do ciebie Joan z lekkim śniadaniem i wezwę doktora Ferringa. – Przykryła odrętwiałą kobietę kołdrą, poklepała delikatnie po dłoni i wyszła.
Co się dzieje?! Mary wołała w środku. Czy
to sen? Czy ja nadal śnię? Zamknęła oczy i z całej siły uderzyła się w twarz.
Bolało… ale to musiał być sen. Ta kobieta miała rację, powinna odpocząć. Musi
się wyspać, a gdy się obudzi, wszystko będzie po staremu, ocknie się na swoim
twardym łóżku, w swoim mieszkaniu.