Ważne

Teksty zawarte na tym blogu (poza "Za serce chwyciły") są mojego autorstwa i jako takie okryte prawami autorskimi. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie lub przetwarzanie bez zgody autora jest zabronione. Wszystkie obrazki zamieszczone na tym blogu wyszukuję w internecie. Nie jestem ich autorką, dokonuję jedynie pewnych modyfikacji w domowym zaciszu.

Postanowiłam zdjąć ze Zwierzeń "kłódkę" dla nieletnich, a posty z treściami przeznaczonymi dla osób pełnoletnich opatrzyłam oznaczeniem "+18". Tak więc ostrzegam, jeśli przy tytule posta zobaczysz "osiemnastkę", wchodzisz na własne ryzyko...

sobota, 15 marca 2014

Zasłona czasu - Rozdział 4




Półwysep Gover, Walia, 1842r.



       Pierwszym, co dotarło do jej podświadomości, był śpiew ptaków. Poza nieśmiałym ćwierkaniem otaczała ją całkowita cisza, która działała jak lekarstwo na wycieńczoną duszę, a jednocześnie napawała lękiem.

     Nie poruszyła się, leżała na wznak z zamkniętymi oczami. Pozwoliła wspomnieniom przywrócić ostatnie wydarzenia, napad, ból, a potem… już nic. Nie podobała jej się otaczająca ją błogość, przecież powinna słyszeć buczenie, czy piszczenie jakiejś szpitalnej aparatury. Z korytarza powinny dochodzić głosy i kroki personelu. W żadnym szpitalu nie jest aż tak cicho, chyba że… Nie… nie mogła umrzeć… To jeszcze nie była jej pora, wszystko miała przed sobą, przyszłość - nieważne, że nieznaną - ale czekało ją życie, które sama mogła kształtować. To musiała być pomyłka, ktoś popełnił straszliwy błąd…

- Nie! – Zerwała się z krzykiem.

     Siedziała, dysząc ciężko z otwartymi z przerażenia oczami. Wstrzymała na chwilę powietrze, żeby po paru sekundach wypuścić je powoli. Opuściła powieki i wzięła głęboki wdech. To był tylko sen. Dzięki Bogu, pomyślała i, rozkoszując się ogarniającą ją radością, opadła na plecy. Przeciągnęła się leniwie, czując jak jej ciało zapada się w miękkie posłanie. Przesunęła ramionami tak jakby chciała zrobić orła na śniegu i… zesztywniała. Coś było nie tak. Jej łóżko było o wiele twardsze i z całą pewnością nie takie duże. Zaczęła po omacku badać rękami pościel. Po samym dotyku nie potrafiła rozpoznać, co to był za materiał, ale miała pewność, że nie jest to jej bawełniana poszwa, coś jak jedwab ale grubszy i milszy w zetknięciu z wrażliwą skórą.

     Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą łososiowy baldachim. Była tak zdezorientowana, że nie zrobiła nic, tylko wpatrywała się w delikatny kolor. Po chwili usiadła, zamrugała energicznie powiekami i rozejrzała się dookoła.

     Wnętrze, które ją otaczało, było jej zupełnie obce i okropnie… słodkie. To było pierwsze określenie, jakie jej się nasunęło, żeby opisać pomieszczenie. Duży, około dwudziestometrowy pokój miał całe ściany pokryte kremową boazerią. Jedynymi miejscami wolnymi od tych jasnych paneli były dwa ogromne okna na ścianie po lewo, częściowo zasłonięte ciężkimi kotarami w kolorze baldachimu i mieszczące się na ścianie naprzeciwko nich wielkie, białe dwuskrzydłowe drzwi. Na podłodze z jasnobrązowych desek leżał owalny łososiowy dywan stanowiący jakby centralny punkt pokoju. Łoże, na którym się znajdowała, zasłane było białą pościelą, a obłe słupy podtrzymujące baldachim miały kolor desek podłogowych.

     Spojrzała na swoją prawą dłoń i tuż nad nadgarstkiem zobaczyła mankiet rękawa, oczywiście w kolorze łososiowym. Wstrzymała oddech i przełknęła. Przebiegła wzrokiem wzdłuż ramienia uświadamiając sobie, że to, co miała na sobie, było kolorystycznie dobrane do wystroju pokoju.

- Co jest…? – mruknęła i zrzuciła z siebie kołdrę.

- O Boże… - Jęknęła, widząc, że jest ubrana w prostą, żeby nie powiedzieć workowatą, bawełnianą koszulę sięgającą samych kostek. Zerwała się i wyskoczyła z łóżka jak poparzona.

     Wtem otworzyły się drzwi. Do środka wbiegła dziewczyna w białym odzieniu i bawełnianym czepku na głowie w tym samym kolorze.

- Mary-Ann, co się stało? – wystraszona podbiegła do niej i złapała za ramiona.

 Mary patrzyła na nią, nie mogąc nic powiedzieć, ani wyrwać się z uścisku delikatnych dłoni.

- Mary-Ann…? – Dziewczyna przyglądała się jej z troską. Uniosła jedną rękę i odgarnęła z pokrytego potem czoła kobiety pasmo ciemnych włosów.

      Mary, nie wiedząc czemu, pozwoliła na to, a sam gest wydał jej się dziwnie miły, uspokajający. W odrętwieniu dała się poprowadzić do łóżka i posadzić.

- Och, jak ja się cieszę, że się obudziłaś. – Nieznajoma się zaśmiała i mocno uściskała Mary, po czym odsunęła się i spoważniała. – Odpowiedz coś – poprosiła na powrót zmartwiona.

- Ja… - Mary zdołała jedynie wydukać.

- Tak bardzo się martwiliśmy. – Na twarzy dziewczyny ponownie zagościł uśmiech.

     Co jest grane?! W głowie zdezorientowanej kobiety rozbrzmiewało nieme pytanie. Kim jest ta dziewczyna? Kim jest Mary-Ann?

- Spałaś ponad dwa dni. – Tamta zdawała się nie zwracać uwagi na jej reakcję, a raczej jej brak i gadała jak nakręcona. – Ten upadek musiał być bardzo pechowy. Ivory uciekła i Tobiasowi udało się ją złapać dopiero wieczorem. Papa chciał ją od razu zastrzelić, ale mama mu nie pozwoliła… Ach, mama i papa… - zaperzyła się. – Jakże oni się ucieszą, kiedy się dowiedzą…

- Elisabeth. – Dziewczynie przerwał kobiecy głos. – Daj siostrze odpocząć, na pierwszy rzut oka widać, że nie doszła jeszcze do siebie. – Stojąca w progu postać zlustrowała ją od stóp do głów. – I na Boga, idź się ubrać. Nie przystoi pannie tak biegać po domu w samej koszuli nocnej.

- Tak jest, mamo. – Ta wstała, dygnęła, po czym szybciutko wymknęła się z pokoju.

     Ubrana w długą brązową suknię kobieta spokojnym krokiem weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do Mary.

- Jak się czujesz? – spytała, siadając obok niej. – Jesteś rozpalona – stwierdziła, dotykając wierzchem dłoni jej czoła.

- Ja… co…? – Co mogła odpowiedzieć? Nie miała pojęcia, co się dzieje, gdzie jest, ani kim są te kobiety. Była przerażona, spanikowana… nic nie rozumiała. Obie zdawały się ją znać, tylko inaczej ją nazywały.

- Może powinnaś się jeszcze położyć – zaproponowała kobieta i pchnęła delikatnie Mary, aby opadła na poduszki. – Odpocznij. – Pochyliła się i pocałowała ją w czoło. – Przyślę do ciebie Joan z lekkim śniadaniem i wezwę doktora Ferringa. – Przykryła odrętwiałą kobietę kołdrą, poklepała delikatnie po dłoni i wyszła.

     Co się dzieje?! Mary wołała w środku. Czy to sen? Czy ja nadal śnię? Zamknęła oczy i z całej siły uderzyła się w twarz. Bolało… ale to musiał być sen. Ta kobieta miała rację, powinna odpocząć. Musi się wyspać, a gdy się obudzi, wszystko będzie po staremu, ocknie się na swoim twardym łóżku, w swoim mieszkaniu.

środa, 5 marca 2014

Zagłada Adama

Nieco inne spojrzenie na grzech pierwszych rodziców...





     Obudziła się o świcie, kiedy niebo zaczęło nabierać bladego srebrzystego blasku. Chciała wyjść na zewnątrz zanurzyć się w tej jaśniejącej z każdą chwilą poświacie. Spojrzała na śpiącego obok mężczyznę. Nie spodobałoby mu się, gdyby po przebudzeniu nie zastał jej na posłaniu. Adam nie lubił, gdy wychodziła z chaty sama. Denerwował się okrutnie, jak oddalała się zanadto.  
     W głębi duszy to się jej nie podobało, ale cóż innego mogła zrobić, jak tylko postępować wedle jego woli. Był jej mężem, a ona winna być mu posłuszna. Tak powiedział Pan.
     Nigdy Go nie spotkała, ale Adam tak. Powiedział, że jest Jedyny i Wszechmocny. I dlatego właśnie Ewa musi słuchać męża, gdyż jest on wybrańcem Pana.
     Fakt ten sprawiał, że w oczach Ewy Adam był wielki, niemalże jak On. Była mu bezgranicznie oddana, wiedząc, że taka jest wola Stwórcy.
     Jednak wewnątrz pragnęła czegoś więcej. Nie do końca zidentyfikowana potrzeba trawiła ją, jak robaki glebę, po której każdego dnia stąpali. Czasami to poczucie było tak silne, że odpływała marzeniami do świata, gdzie nie ograniczały jej nakazy i zakazy męża.
     Tak było tego poranka. Zamknęła oczy i w myślach przemierzała rozległe lasy i oblane słońcem polany. Zanurzała stopy w wartkim, zimnym strumieniu, a świat dookoła był doskonały. Musiał taki być, przecież stworzył go Pan.
     W pewnym momencie panującą błogą ciszę przerwał dziwny odgłos. Początkowo nie potrafiła zidentyfikować tego dźwięku. Było to coś w rodzaju charczenia…
     Adam.
     Ewa otworzyła oczy, przywrócona do rzeczywistości donośnym chrapaniem męża. Westchnęła rozżalona i jednocześnie zła, iż przerwano jej wymarzoną wędrówkę. Złość powoli w niej narastała, a cichy głos w myślach szeptał, nakłaniając do złamania małżeńskiego obowiązku.
     Tylko raz, pomyślała. Ten jeden, jedyny raz nie będę mu posłuszna. Cóż złego może się stać, gdy pójdę na poranny spacer. Przekonywała sama siebie.
     Ostrożnie, nie chcąc zbudzić śpiącego obok mężczyzny, wstała i nie oglądając się za siebie, opuściła domostwo.
     Skierowała się w stronę lasu, który zdawał się przywoływać ją szumiącym szeptem. Szła oczarowana pięknem budzącej się po nocy natury. Wiekowe, potężne drzewa były przeplatane niskimi, gęstymi zaroślami, a spowijająca wszystko zieleń, migotała tysiącami kropel rosy w blasku wschodzącego słońca.
     Ewa spacerowała, nie zastanawiając się nad upływem czasu. Pojęcie to nie było znane w Edenie. Był dzień i noc, pora aktywności i czas odpoczynku. Tylko to było ważne w świecie, jaki stworzył Pan.
     Rozkoszując się ogarniającym ją szczęściem, nie myślała o tym, co będzie, gdy wróci do domu, czy Adam będzie bardzo niezadowolony. Radując się dopiero co poznaną swobodą, była coraz bardziej pewna podjętej decyzji. Ta wycieczka  była warta karcącego spojrzenia męża, czy jego podniesionego głosu.
     Po jakimś czasie las zaczął się przerzedzać, a spomiędzy drzew prześwitywała porosła wysokimi trawami polana. Ewa weszła w kołysane delikatnym wiatrem źdźbła i zalało ją ciepło porannego słońca. Znała to miejsce. Kiedyś przyprowadził ją tu Adam. Pośrodku niewielkiej polany rosło tylko jedno drzewo, które przez cały rok obradzało w czerwone, okrągłe owoce. Jabłoń była okazała, pokryta wiecznie zielonymi listkami. Dawała cień tym, którzy chcieli się pod nią schronić. Jej kuszące, wyglądające smakowicie owoce były jedynymi, których nie wolno było im zrywać. Tak powiedział Pan, a Adam przyprowadził ją tu tylko raz, aby przekazać Jego wolę.
     Ewa podeszła do drzewa i delikatnie przesunęła palcami po pniu, wyczuwając opuszkami chropowatość kory. Ku ironii, właśnie teraz głośno zaburczało jej w brzuchu. No tak, pomyślała. Spacer wzmaga apetyt. Będzie musiała jakoś wytrzymać, aż wróci do domu. Westchnęła i spojrzała tęsknie na połyskujące w słońcu jabłka.
- Wyglądają smakowicie, prawda?